Blog powstał celem upamiętnienia wyjazdu Erasmus-Valencia 2010/11 w dniach 13.09.2010 - 31.01.2011





27 grudnia 2010

Portugalia

W tym roku podjąłem decyzję aby pozostać w święta na obcej ziemi. Wraz z mamą wybraliśmy się do Portugalii. Wybór padł na Porto oraz Lizbonę. Porto zaciekawiło nas bardziej, w nim spędziliśmy 3 dni oraz 1 dzień w Lizbonie. Miasto zbudowano na skalistych zboczach doliny rzeki Duoro. Zabudowania wznoszą się na wysokich na kilkanaście pięter wzgórzach, z których najwyższe wieńczy katedra i pałac arcybiskupi. Oba brzegi rzeki spina sześć mostów, z których najstarszy zaprojektował uczeń Eiffla - Teofil Seyrig. Stalowa i dwupoziomowa konstrukcja mostu wznosi się obok starówki stanowiąc ważny element panoramy miasta.Kolorowe domki piętrzą się jeden na drugim, a rzeźbione balkony upstrzone są kolorowymi parasolkami, markizami i suszącym się praniem. Niektóre kamienice są pięknie zdobione tradycyjnymi dla Portugalii azulejos - ręcznie malowanymi płytkami ceramicznymi. Elewacje innych są malowane ostrymi kolorami, a portale okien i drzwi przeważnie rzeźbione są z jasnego kamienia. Stanowi to ciekawy kontrast. Niestety większość kamieniczek jest bardzo zniszczona, ale mimo to nie straciły one swojego uroku. Wąskie, kręte uliczki pełne są zaułków, małych placyków, przesmyków między kamienicami i tajemniczych podwórek - to właśnie Ribejra. Na ruinach starych kamienic wylegują się koty. Pozostałości starych murów obrastają bluszcze, a gdzieniegdzie w ogromnych baliach z tarkami kobiety z zakasanymi rękawami na środku ulicy robią pranie. Odnieśliśmy wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie. Wąskimi uliczkami próbowaliśmy dostać się na plac przed katedrą, nie było to jednak proste gdyż nawet mapa nie pomaga tutaj za bardzo. Łatwo się zgubić w plątaninie pseudo-uliczek, które nigdzie nie są zaznaczone i wcale się nie nazywają. Co gorsza wiele z nich kończy się ślepo. Spacer z przygodami ma jednak swój urok - kiedy w końcu znaleźliśmy się na samej górze, nagrodą za nasz trud był przepiękny widok na całe miasto.
Na placu przed katedrą stoi bogato zdobiony pręgierz oraz zrekonstruowana wieża Torre Medieval. Przy placu znajdują się też pałac arcybiskupi i katedra. Sama katedra powstała w XII-XIII wieku. Zbudowana początkowo w stylu romańskim miała charakter obronny. Potem, podobnie jak wiele kościołów, była przebudowywana i obecnie stanowi zlepek baroku, portugalskiego stylu manuelińskiego i klasycyzmu.
Portugalczycy wyznają zasadę, że nie samym chlebem człowiek żyje. Doszli do wniosku, że potrzeba mu jeszcze wina. Winiarni widzieliśmy tu więcej niż piekarni, a w restauracjach i barach gościom natychmiast podaje się dzban sangrii. W sklepikach z winem wybór jest olbrzymi. Na półkach nie brakuje oczywiście portugalskiego specjału - porto. Butelki są wielkie, litrowe. Przeciętny Portugalczyk wypija 95 litrów wina rocznie!
Ten imponujący wynik jest przede wszystkim zasługą panów, którzy całe popołudnia spędzają w knajpach. Nie znaczy to jednak, że Portugalczycy piją bez umiaru. Przy winie gawędzą z przyjaciółmi, grają w warcaby. Widok upojonych do nieprzytomności jegomościów, którzy pełzną po ulicy na czworakach, nie jest tutaj znany. Portugalczycy to nie pijacy. To smakosze!
Obok wina z pewnością najbardziej smakuje im kawa. Musi być bardzo mocna i aromatyczna. Tubylcy zaczynają dzień od malutkiej jak naparstek filiżanki czarnego naparu. Pija się go w kafejkach (na stojąco!) albo zamawia do pracy. Kawa jest tania, więc mało kto parzy ją w domu. Do porannej kawy Portugalczycy bardzo lubią chrupać migdałowe ciasteczka.
Zwiedziliśmy również Lisbonę, miasto jak dla nas przeciętne. Nie oddaje całej istoty Portugalii, typowo europejskie.
Z dniem dzisiejszym kończę pisanie bloga... Jest to spowodowane ograniczeniami czasowymi. Jeśli ktoś jest zainteresowany dajcie znać. Do zobaczenia w Polsce :)

23 grudnia 2010

22 grudnia 2010

Afrykańska przygoda czyli wyprawa do Maroka cz.2

Pokrótce opiszę etapy naszej wyprawy
Jadąc do Maroka jako wczasowicz nie pozna się tak naprawdę tego kraju. Leżenie w hotelu, zwiedzenie objazdowe miejsc turystycznych i kilku bazarków, nie oddaje całości sytuacji w kraju. Ale do sedna, pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy to Marakesh. Jest on uznawany za stolicę kulturowo-historyczną Maroka i jednym z czterech największych aglomeracji tego kraju. Najciekawszym miejscem jest niewątpliwie plac Djemaa El Fna, nazywany czarodziejskim placem. Rano słynny plac jest targowiskiem, a popołudniu zmienia się w miejsce czarów i magii.
Można tu spotkać artystów i rzemieślników wszelkiej maści od tancerzy do zaklinaczy węży.
Wędrując po starym mieście ma się wrażenie, że czas się zatrzymał w czasach średniowiecza. Na środku placu ustawione stragany i stoły kuszą i nawołują rozległym bukietem zapachów aby oddać się pokusie obżarstwa. Zjadam Bruszety- polskie szaszłyczki. Następnie powrót do hostelu, przechodzenie przez ruchliwe marokańskie ulice, na których raczej nie ma sygnalizacji świetlnej. Jest to dość trudne, o czym przekonałem się na własne oczy stojąc na środku jednej z ulic. Po ulicach szaleje masa młodych Marokańczyków na motorowerach. Następne dni to już środkowa część kraju. Casablanca. Większość turystów wyjeżdża z Casablanki rozczarowana. Oprócz nazwy, miasto to nie ma bowiem w sobie nic romantycznego. Z szerokimi alejami, wieżowcami i luksusowymi hotelami miasto przypomina bardziej ruchliwe centrum biznesu, niż scenerię melodramatów z czasów II Wojny Światowej . Niemniej jednak, jak się dobrze postarać, to można tu odnaleźć całkiem przyjemny klimat Orientu, który uwidacznia się zwłaszcza na starej medynie. Należy uważać na naciągaczy. Casablanca, obok Marrakeszu i Fezu, roi się od cwaniaczków, którzy „potrafią załatwić wszystko”. Unikać ich jak ognia, bo jeśli nie zaprowadzą do ciemnego zaułka, gdzie mogą złupić, to w najlepszym wypadku, wyłudzą od kogoś pieniądze za „pomoc”, albo zaoferują za coś 2-3 krotnie wyższe ceny, niż samemu można utargować. Jeśli chodzi o jedzenie, najtańsze i zarazem najlepsze jadłodajnie, znajdują się na obrzeżu medyny. Na rogu gdzie kończą się mury medyny, a zaczyna nowe miasto, znajduje się kilkadziesiąt przytulnych knajpek, gdzie za niewielkie pieniądze (cena posiłku już od ok. 5 zł za porcję) można zjeść oryginalne marokańskie potrawy.Szokujące dla nas może być marokańskie podejście do spraw czystości, bo choć do czystości osobistej podchodzą bardzo restrykcyjnie, czystość otoczenia traktują jako zbędny wysiłek. Tak więc zobaczymy, jak w godzinach modlitwy wszyscy obmywają się, wchodząc do meczetu, ale już za rogiem obok sterty śmieci, będzie się poniewierał zdechły kot, który wskutek gorąca wygląda jak nadmuchany balon. W krajach arabskich należy pilnować się, aby nie jeść lewą dłonią, służy ona bowiem do podmywania się po skorzystaniu z toalety, prawa natomiast jest dłonią czystą przeznaczoną do jedzenia. Nasz zwyczaj używania papieru toaletowego napawa Arabów obrzydzeniem, chociaż oczywiście papier w Maroku można kupić, gorzej ze znalezieniem toalety w naszym rozumieniu, czyli muszli klozetowej. Posiadają je hotele i hostele przystosowane na potrzeby turystów, ale może się zdarzyć, że w ubikacji zastaniemy tylko wykafelkowaną dziurę w podłodze.
Zupełnie odmienne jest tu też podejście do zwierząt. Arabowie nie przepadają za psami, które podobnie do świń uważają za brudne, ale za to niemal na każdym kroku spotkamy w Maroku koty. Żyją one bezpańsko w miastach, gdzie rodzą się i umierają i choć są niewątpliwie urocze odradzałabym bliższe czułości, jeśli nie chcemy nic złapać. Bardzo popularne są w Maroku kozy i owce, które stanowią główny składnik diety. Często spotykanymi zwierzętami są także osły i muły, których los jest nie do pozazdroszczenia. Ponieważ uliczki medin są niezwykle wąskie nie zmieściłby się w nich żaden samochód, wszystko dostarczane jest do mediny na grzbiecie owych nieszczęsnych zwierząt. Jest to owszem niecodzienny widok, ale każdego obrońcę praw zwierząt doprowadziłby on do rozpaczy.
Przejazd do Rabatu, stolicy Maroka. Rabat zwany często białym miastem pochyla się nad rzeką jakby przeglądał się w lustrze. Tu odbijają się wieki historii, które przekształciły to stare miasto z czasów Almohadów najbardziej królewskie ze wszystkich królewskich miast Maroka – siedzibę króla. Leżący przy ujściu rzeki Bu-Regreg Rabat jest administracyjną i polityczną stolicą królestwa. Tu znajduje się Pałac Królewski, siedziba rządu i wszystkie ministerstwa. Ukryte wśród murów obronnych miasto wygląda na spokojne i ciche, prawie prowincjonalne. Rabat jest miastem królewskim nie tylko dla swoich mieszkańców, ale również dla każdego, kto go odwiedza. Będąc w Rabacie zwiedzamy cytadelę Kasba al – Udaja, wybudowaną przez uchodzących z Hiszpanii muzułmanów, malowniczo położoną przy ujściu rzeki do Oceanu Atlantyckiego. Rozpościera się z niej piękny widok na ocean i sąsiednie miasto Sale. Na cytadeli zobaczymy również najstarszy w Rabacie meczet zbudowany w XII w. (niestety tylko z zewnątrz) oraz XVII-wieczny pałac Mulaja Ismaila, w którym obecnie mieści się Muzeum Sztuki Marokańskiej.
Po zwiedzaniu Rabatu udamy się na nocleg w hostelu (pokoje wielosobowe ze wspólnymi łazienkami - rano zapewnione śniadanie). W sumie spędzamy tutaj również 2 dni, oczywiście jeden zarezerwowaliśmy sobie na kąpiel w morzu i wylegiwanie się na marokańskiej plaży.

Kolejna destynacja to Fes. Jego centrum miasta, zwane Mdiną plątaniną około 9400 krętych ulic i uliczek. Podobnie jak w każdej marokańskiej medynie, między domy są wciśnięte siedziby cechów rzemieślniczych i liczne bazary. Medyna jest pełna fascynujących starych budynków, głównie o charakterze sakralnym. Niestety, do wielu z nich niemuzułmanie nie mają wstępu. Zwarta zabudowa sprawia, że z zewnątrz niewiele można zobaczyć, lecz dyskretne spojrzenie przez drzwi nie wywołuje oburzenia. Suki w medynie w czwartek po południu i w piątek są właściwie puste. Są to dni wolne w Maroku. Najgwarniej jest w soboty i niedziele. Znalezienie drogi może być kłopotliwe, ale z drugiej strony błądzenie bywa czasem emocjonującą przygodą. Pobieżne choćby zwiedzenie zabytków, których nie ma wiele zajmuje 1-2 dni. Prawdziwy Fez odkrywa się podczas wędrówek przez zatłoczone ulice i bazary, szperania wśród towarów lub obserwowania znad filiżanki herbaty tego, co się dzieje wokół. Wszędzie kręcą się poganiacze mułów, krzycząc: balek!, czyli "uwaga!"; same zwierzęta noszą najbardziej niespodziewane ładunki, na kopytach zaś mają buty z dętek, które pomagają im się utrzymać na pochyłościach. Bo właściwie w Maroku to wiele ciekawych budowli za bardzo nie ma. Najważniejszą sprawą, jest poznanie tej całej otoczki, kultury pełnej przedziwnych zachowań i sytuacji. Jeden Marokańczyk potrafi okazać życzliwość, a następny wściekłość i agresję. Nigdzie nie ma cen, o wszystko trzeba się targować. Przebitka może wynieść do kilkunastu razy między ceną zaoferowaną a ceną kupna.
Mała ciekawostka - marokańczycy często nie życzą sobie by ich fotografowano. Często zdarza się, że Marokańczyk, który zauważy, że jest fotografowany natychmiast się odwraca. Spowodowane jest to zarówno wierzeniami religijnymi, jak i przesądami. Powszechny jest pogląd, że osoba, która „kradnie wizerunek” zdobywa nad sfotografowanym władzę. Od tych zasad znajdziecie także wiele wyjątków: dzieci, handlarze wodą, kuglarze, tancerze w Marakeszu chętnie pozują do zdjęć za 1 dirham.
Po Fezie zahaczamy jeszcze o 2 dni do Marakesh, nie zapominając o małym off-roadzie. Co można zobaczyć ? Piasek, kamienie oraz biedę.

Zdjęcia : Zdjecia cz. 1

Zdjecia cz. 2

........................

15 grudnia 2010

Afrykańska przygoda czyli wyprawa do Maroka

Nie udało mi się wczoraj zamieścić nowej wiadomości, z tego względu iż dopiero dzisiaj wróciłem do Walencji. Postaram się to wynagrodzić dzisiejszym wpisem.

Jak się zrodził pomysł wyjazdu do Maroka ? Siedzimy znudzeni na wykładzie, wchodzimy na stronę tanich linii lotniczych i co widzimy ? Tania wyprawa do Maroka ! Postanowiliśmy czym prędzej zarezerwować bilety. Latanie po różnych destynacjach wymaga doprawdy niewielkich nakładów finansowych. W związku z czym postanowiliśmy skorzystać z okazji i wybrać się na czarny ląd.

Tutejsi mieszkańcy czyli Berberowie, najdawniejsi mieszkańcy tych ziem, są dziś w Maroku mniejszością. Większość mieszkańców stanowią Arabowie i zarabizowani Berberowie. Wynikiem zetknięcia się tradycji i wierzeń tych dwóch ludów jest niezwykle ciekawa kultura. Jednym z jej elementów jest silnie związana z mistycznym prądem islamu, sufizmem, miejscowa muzyka ludowa. Często można spotkać muzyków grających na tradycyjnych instrumentach - fletach i bębnach, a także na instrumentach strunowych, będących dalekimi przodkami europejskich skrzypiec i lutni. Utwory grane przez zespoły złożone z takich muzyków często służą wiernym do wprowadzenia się w zbliżający do Boga trans. Muzyką ludową jest także silnie przesiąknięty miejscowa muzyka popularna - dla ucha przyzwyczajonego do zachodniego popu brzmi ona naprawdę bardzo egzotycznie i interesująco. Jednak po paru dniach odechciewa się słuchania ciągle tych samych dźwięków.
Największym bastionem kultury ludowej są berberyjskie wsie. Wielopokoleniowymi rodzinami rządzą tam seniorowie rodu. Religia wyznacza rytm i styl życia ich członków. Każdy męski potomek witany jest niezwykle hucznie. Siódmego dnia od narodzenia, któremu to z resztą towarzyszą zróżnicowane lokalnie rytuały, goli mu się głowę i składa ofiarę ze zwierzęcia. Niestety, Maroko pozostanie jeszcze na długie lata głębokim zaściankiem i kultura arabska nie ma nic wspólnego z naszą kulturą. Konflikt kulturowy spowodowany masową emigracją do Europy, może pociągnąć nieodwracalne za sobą skutki.
Głównie na wsiach, ale także i w miastach można spotkać modlących się na ulicach ludzi. Nie ma w tym nic dziwnego. Islam nakazuje wiernym modlić się pięć razy dziennie: po wschodzie słońca, przed południem, w południe, po południu i wieczorem. Jako iż modlitwa dozwolona jest niemal wszędzie (z wyjątkiem miejsc niegodnych takich jak śmietniki, łaźnie, cmentarze), natomiast obowiązkowa jest w ściśle określonym przedziale czasowym, muzułmanie modlą się tam, gdzie zastanie ich pora modlitwy. Także można sobie dostrzec przechodniów modlących się na chodnikach. To nie żart.

Marokańczycy to zazwyczaj nieufni ludzie. Silne wpływy sufickie sprawiły, że nie cechuje ich duża tolerancja religijna. Za to uwielbiają oni rozmawiać i targować się. Również bardzo często oszukiwać. Kilkunastokrotne próby nacięcia nas na kasę, kończyły się dla Marokańczyków fiaskiem. Natomiast zagraniczny niemiecki turysta, jest obiektem tego typu działań. W związku z tym Polacy mają w Maroku szacunek za przebiegłość. Podczas rozmowy z Marokańczykami należy jednak pamiętać o tym, że tematem tabu jest dla nich religia, polityka i seks. Językiem oficjalnym i najpowszechniej używanym jest arabski. Można też próbować porozumiewać się po francusku lub hiszpańsku, jednak raczej nie na prowincji - ponad połowa mieszkańców to analfabeci. Tam przydatniejsza może okazać się znajomość popularnego w Maroku języka berberyjskiego.
Wjechać do Maroka można bez wizy, ale tylko posiadając paszport. Oczywiście nie odbyło się bez ciekawego wydarzenia, gdyż jeden z kumpli zapomniał paszportu na lotnisko. Znając życie, zostawiliśmy sobie trochę wolnego czasu w celu dotarcia na lotnisko i wszystko skończyło się dobrze. Co prawda rzutem na taśmę (znów wchodziliśmy ostatni na samolot).
Pakując walizkę należy przede wszystkim wziąć pod uwagę dużą amplitudę temperatur. Za dnia trzeba być przygotowanym na upały i ostre słońce, nocą natomiast na temperaturę mogącą wynosić nawet 5 C.
Co ciekawe, nie wolno robić zdjęć obiektom wojskowym ani zaporom wodnym. Jeśli chce się zrobić zdjęcie Marokańczykowi należy zapytać o zgodę. Parę razy miałem nieprzyjemną sytuacją, gdy zabierano mi aparat i kazano usuwać zdjęcia pod przymusem !
Poruszając się taksówką należy wynegocjować cenę od razu, bowiem kierowcy dość rzadko włączają liczniki. Co prawa podróżowaliśmy wypożyczonym samochodem, ale dowiedzieliśmy się o wielu sytuacjach, gdy taksówkarze oszukiwali turystów.
Jakkolwiek Marokańczycy, co w krajach muzułmańskich nie jest takie oczywiste, piją alkohol, należy pamiętać, że osoby pijane na ulicach marokańskich miast się aresztuje. W Maroku nie wolno także posiadać narkotyków - grożą za to wysokie kary. Nie zmienia to faktu iż co chwilę chodzą po ulicy osoby próbujące wcisnąć haszysz, kokainę czy inne używki. Alkohol jest dość drogi i nie ma zbyt wielu miejsc w których można go nabyć. Dyskotek praktycznie nie ma. Są jedynie przerobione restauracje, gdyż de facto to jedyny sposób na posiadanie lokalu na imprezy. Ciekawostka - należy bardzo uważać na prostytutki. Są to zwykłe dziewczyny, nie posiadające burek i innych chust na głowie. Niekoniecznie ładne, niekoniecznie brzydkie. Za to nawiązujące kontakt. Żadna Marokanka nigdy nie rozpocznie pierwsza rozmowy, a jeśli tak się stanie to również nie będzie chętna ją dalej prowadzić. W ichniej kulturze, oznacza to po prostu że jest kobietą lekkich obyczajów. Nikt nie ma szacunku dla tego typu kobiet w tej kulturze. Pewnego razu, będąc na północy, z dala od turystycznych miejsc, zostaliśmy wyproszeni z restauracji, z tego względu iż wszystkie kobiety patrzyły się na nas jak na księciów z bajki. I to nie przesada. Biały człowiek w miejscach mało turystycznych robi nie małą sensację. Zarówno dla mężczyzn jak i dla kobiet.
Praktycznie wszystkie meczety są niedostępne dla turystów. Co do miejsc modlitw - trzeba zadbać o skromny strój, nieodsłaniający zbyt wiele. Wchodząc do meczetu trzeba zdjąć obuwie, będąc w środku nie wolno dotykać Koranu (zasada ta obowiązuje także poza meczetem), bowiem niemuzułmanie nie mogą tego robić.
Drażliwym czasem jest także okres ramadanu. Religijni muzułmanie nie jedzą wtedy, ani nie piją od wschodu aż do zachodu słońca. Ludzie na ulicach stają się wtedy dość drażliwi (zwłaszcza gdy post wypadnie latem kiedy dni są długie i gorące). Lepiej się powstrzymać wtedy od jedzenie czy picia na ulicach.

Marokańskie potrawy, swoją drogą bardzo dobre, noszą w sobie egzotyczne wpływy Afryki, tradycji arabskich i francuskiego polotu. Miejscowa kuchnia słynie z prostych receptur na dania mięsne, ciasta i przystawki z egzotycznych owoców. Praktycznie codziennie jedliśmy mięso. Ceny za jedzenie, były na tyle niskie że mogliśmy sobie na to pozwolić. Za 20 dihramów, czyli jakieś 7.5 zł można było najeść się do syta. Ale, aby poznać oryginalny smak marokańskiej kuchni, warto stołować się w małych lokalnych restauracjach. Tradycyjny posiłek w marokańskim stylu rozpoczyna się zwykle od gęstej zupy, gotowanej na mięsie i pełnej warzyw Harry. W czasie ramadanu na zakończenie postu podaje się właśnie harirę. Głównym daniem jest zwykle tajine lub kuskus, również należące do dań narodowych. Tajine to rodzaj mięsnego lub rybnego gulaszu z oliwkami, kuskus natomiast to tradycyjny posiłek domowy – góra pszennej kaszy z duszonymi warzywami i baraniną. Na południu kaszę przyrządza się bez mięsnych dodatków – najczęściej z cebulą i rodzynkami. Zwyczajowo kuskus je się prawą ręką, formuje się z kaszy kulę, którą zanurza się w sosie. My natomiast jedliśmy sztućcami, starając się uniknąć większej porcji zarazków. A zarazków i brudu tutaj co niemiara. Załatwianie potrzeb fizjologicznych musi odbywać się z własnym ekwipunkiem, z tego względu iż bardzo często zamiast papieru Marokańczycy używają rąk, które później myją w wiadrze koło ubikacji(wyglądającej jak miejsce na rozbieg skoczni narciarskiej). W domach Marokańczyków tradycyjne danie główne to zwykle jagnię, pieczone w glinianym piecu, czyli mechoui. Jest ono dostępne także w niektórych restauracjach na specjalne zamówienie. Kawałki mięsa oddziela się (zawsze prawą ręką) i zjada z okrągłym chlebem chobza. Na zakończenie uczty podaje się deser; najbardziej znanym są ciasteczka cornes de gazelles - „różki gazeli” – małe rogaliki nadziewane migdałami i miodem. Popija się je miętową herbatą. Jest ona tak mocna, że właściwie nie w sposób ją pić. W związku z tym zazwyczaj kończyliśmy na soku pomarańczowym, świeżo wyciskanym którego wyceniano na 1.2 zł za szklankę. Co do herbaty, do jej przyrządzenia wykorzystywane są zielone liście chińskiej herbaty i mięta rodzimego pochodzenia. Uczestnictwo w ceremonii picia herbaty jest jedną z głównych przyjemności turystów zwiedzających Maroko. Ceremonia ta ma swoje tradycje. Wybiera się czcigodnego gościa (zwykle mężczyznę), aby podawał herbatę. Siedzi on ze skrzyżowanymi nogami, mając przed sobą tacę, na której znajduje się dzbanek, małe szklanki, trzy pudełka herbaty, mięta i cukier. W zupełnej ciszy wsypuje się szczyptę herbaty do dzbanka i zalewa wrzącą wodą, dodaje świeżą miętę i cukier. Dzbanek zostaje przykryty i uczestnicy czekają aż herbata się zaparzy. Główny gość nalewa sobie trochę płynu, aby sprawdzić smak. Trzyma go długo w ustach, potem nalewa innym osobom, zawsze z dużej wysokości, aby herbata dobrze się wymieszała. Goście muszą wypić co najmniej trzy szklanki za zdrowie gospodarza, aby w ten sposób wyrazić, że doceniają jego gościnność. Całe szczęście nie musieliśmy doceniać gościnności gospodarzy. Swoją drogą, Marokańczycy wcale tacy nie są. W miastach turystycznych takich jak Casablanca czy Marakesz owszem, natomiast Ci z północy lubią zaciskać zęby na widok białego turysty...

W kolejnym wpisie postaram się umieścić wszystkie zdjęcia, z tego względu iż umieszczę je chronologicznie.

6 grudnia 2010

Malta cz.2

Na Malcie odwiedziliśmy również wyspę Gozo. Leży na północ od Malty i jest od niej pięć razy mniejsza, dlatego stanowi prawdziwy raj dla turystów ceniących sobie ciszę i intymność podczas wypoczynku. Wyspy maltańskie stanowią jakby pomost między Europą i Afryką, położone są bowiem 93 km na południe od Sycylii, 290 km na wschód od Tunezji i 290 km na północ od Libii. Była również zdecydowanie najciekawszym punktem naszej wycieczki. Większość terenu to sucha pustynia, suma rocznych opadów jest niska, a większość rzek występuje jedynie okresowo, co powoduje deficyt wody słodkiej. Skąd Maltańczycy biorą wodę ? Odsalarnie. Roślinność na wyspie jest uboga, występuje tu głównie makia, natomiast zwierzęta spotykane na wyspie to głównie... krety :) !. Substytutem braku fauny i flory jest to jest co ukryte w śródziemnomorskiej toni - koralowce, gąbki, rozgwiazdy, ośmiornice, kraby, czy koniki morskie, czyli coś co stale przyciąga pasjonatów podwodnego świata. No tak, więc już poniekąd mamy odpowiedź na pytanie jak Ci ludzie się tam utrzymują. Podstawą gospodarki wysp Archipelagu Maltańskiego jest handel morski, dynamicznie rozwijające się usługi, zwłaszcza turystyka (wyspy maltańskie rocznie odwiedza około milion turystów, głównie Brytyjczycy jadą wygrzewać się na plażach, nurkować, zwiedzać zabytki i uczyć się innych języków w licznych szkołach językowych), a także przemysł, z którego pochodzi ok. 40% produktu krajowego brutto. Państwa handlujące z Maltą to Włochy, Francja, Wielka Brytania, Niemcy i USA. Niewątpliwie dużą rolę odgrywa również rybołówstwo i rybozbieractwo. Jednymi z najchętniej eksplorowanych przez nurków miejsc na wyspie Gozo są zalany komin krasowy Blue Hole oraz skały na zachód od Xwieni Bay. Usłyszeliśmy również że przy odrobinie szczęścia można tutaj spotkać delfiny. Największą popularnością cieszą się pionowo wyrastające z morza groty słynne Lazurowe Okno, Carolina Grotto i Xerri’s Grotto w miejscowości Xagrha. Na zdjęciach udało nam się je zamieścić. Wracając do samej Malty, odwiedziliśmy również stolicę La Valettę, jest to szachownica małych uliczek usianych gęściej niż na warszawskiej czy krakowskiej starówce. Wiele jest tak wąskich, że nie mieszczą się w nich samochody. Domy przyklejone jeden do drugiego, wszędzie małe murki i schodki - wykorzystano każdy skrawek terenu. W samym mieście - piękna katedra. Tam gdzie kończy się jedno miasto, natychmiast zaczyna się drugie. Gdy podczas wieczornej przechadzki wychodzę przez bramę za mury stolicy, już jestem w sąsiedniej Florianie. Później, gdy pojadę do dawnej stolicy Mdiny, która leży na wzgórzu, zobaczę, jak to wszystko wygląda z góry: dachy ciągną się po wybrzeże, gdzie nagle toną w morzu. Historia tego miasta liczy 4 tys. lat, lecz starówka na wzgórzu jest średniowieczna. Samochody nie mają tu wjazdu. Można godzinami włóczyć się po uliczkach i przesiadywać w kameralnych knajpkach. Maltańczycy są najbardziej katolickim narodem Europy. Do kościoła chodzą o wiele częściej niż Polacy czy Irlandczycy. Z dumą podkreślają, że byli jednymi z pierwszych chrześcijan na świecie. Posiadają niezliczone ilości kościołów. Ale jakich. Wioska 200 osób i potężna budowla wewnątrz. I tak w każdym mieście. Każda parafia organizuje festyn z okazji święta swego patrona. - Wtedy ma miejsce prawdziwe szaleństwo. Wszyscy chcą mieć lepszy, bardziej kolorowy festyn niż sąsiedzi - tłumaczy mi miejscowy. Przystraja się kościoły, przed którymi występują dzieci. Ostatni etap wyprawy to wioska Marsaxlokk na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Widok łódek i kutrów pomalowanych w żółte, zielone, niebieskie, czerwone pasy jest urzekający. Warto oczywiście zostać na obiad w nadmorskiej restauracji. Zupa rybna, ryby (dorady, mieczniki i wiele innych) i owoce morza (krewetki, ośmiornice, małże) to ważna część maltańskiej kuchni. Tak jak spagetti i królik o którym już wspominałem. Temu skrzyżowaniu kultur można by się przyglądać znacznie dłużej, ale spędziłem na Malcie tylko kilka dni. Kolejny wpis dopiero 14 grudnia.

Zdjęcia dzień drugi

3 grudnia 2010

Malta cz.1

Chwilowa nieobecność blogerska, była spowodowana wycieczką na Maltę oraz masą obowiązków narzuconą przez profesorów na uczelni. Niestety słowa iż na Erasmusie jest lekko nie mają żadnego pokrycia z rzeczywistością. Tak naprawdę w Polsce miałem mnie do roboty niż tutaj. W głównej mierze jest spowodowane ogromem materiału oraz małą barierą językową. A to prezentacja w grupach, a to praca indywidualna, a to kazusy prawne do rozwiązania. Trzymając się tematu edukacji, ostatnio od kolegi dowiedziałem się małej ciekawostki. W Polsce prywatne szkolnictwo nie jest zbyt popularne. W Hiszpanii wręcz przeciwnie. Wydawało mi się iż posłanie dziecka do publicznej placówki raczej nie uwsteczni go względem pozostałych rówieśników. Powinien też raczej z te przygody wyjść bez szkód na zdrowiu.. Inaczej jest w Hiszpanii. Podczas rozmowy z Hiszpanem usłyszałem jego opinie o tym iż bezwzględnie nie zamierza posyłać dzieci do szkoły państwowej. Zapytany dlaczego, odpowiedział iż to strata czasu, a dokładniej że przez pierwsze 3-4 lat dzieci uczą się języka hiszpańskiego od podstaw. Dlaczego?
Z powodu zaniżania poziomu przez dzieci chińczyków, arabów i innych obcokrajowców. Kiedy przychodzą do szkoły, języka nie znają no bo niby i skąd mają go znać. Program więc układa się w taki sposób żeby przede wszystkim wyplenić analfabetyzm, w dalszej kolejności uczy się o kwiatkach, cyferkach itp. W efekcie po 3-4 latach można przystąpić do normalnej edukacji. Taka sytuacja jest oczywiście tylko w większych miastach o dużym odsetku obcokrajowców. Jest to jednak problem którego rozwiązać raczej się inaczej nie da. Bo gorszym wydaje się zostać z duża częscią spoleczeństwa nie znającą języka. Za jakies 30 lat to już nie bedzie problemem, urzedowym stanie się arabski. Wtedy już nikt nie będzie sie martwił o mniejszość hiszpańską. Jak narazie jednak spora część Hiszpanów płaci podatki (nie małe) na coś z czego nigdy nie skorzysta. Okej ale wracając do Malty. Troszkę historii, która jest niezbędna do poznania tej wyspy. W 1947 Malta uzyskała autonomię wewnętrzną, a w 1963 proklamowane zostało powstanie Państwa Maltańskiego. Rok później Malta uzyskała całkowitą niepodległość jako członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Podpisany został też układ obronny z Wielką Brytanią, który zezwalał na utrzymanie na Malcie brytyjskich baz wojskowych. W 1967 układ ten został zerwany i dopiero po czterech latach udało się wynegocjować prowizoryczne porozumienie. 13 grudnia 1974 proklamowana została Republika Malty (Repubblika ta' Malta). 1 maja 2004 Malta przystąpiła do Unii Europejskiej. W związku z tymi wydarzeniami obecnie na wyspie wszyscy rozmawiają zarówno po maltańsku( który jest podobny do arabskiego, włoskiego i francuskiego) jak i angielsku. Ciekawą kwestią jest również to iż na tej malutkiej wysepce mieszka aż 500 tysięcy ludzi. Jest to jeden z najbardziej zagęszczonych rejonów na świecie. Walutą jest euro, każdy Maltańczyk mocno narzeka na wyższe ceny z tego powodu. Sami Maltańczycy są bardzo sympatyczni, chętnie pomagają obcokrajowcom i służą radą. Natomiast, jeśli chodzi o nas to zakwaterowaliśmy się w małym miasteczku Bugibba. To tradycyjna nazwa miasta leżącego nad Zatoką Św. Pawła. Jest to centrum życia turystycznego - posiadające mnóstwo hoteli. Stolicą Malty jest La Valetta. Jest to tak naprawdę jedno wielkie miasto, z podzielnicami, tworzącymi odrębne miasta. Kulturowo są troszkę podobni do Arabów, szczególnie jeśli chodzi o podejście do klienta. Po wyjściu z lotniska, pytaliśmy kierowców o podwózkę do hotelu. Pierwszy zażyczył sobie kwotę znacznie naszym zdaniem zawyżoną. Ambitny i zazdrosny drugi kierowca zaraz do nas przybiegł i zaproponował mniejszą cenę. Gdy już mieliśmy przystać na propozycję, nagle pierwszy zaczął zbijać cenę. W końcu wpadliśmy na pomysł, że to my będziemy dyktować warunki i ustaliliśmy cenę niewiele większą od jazdy autobusem na miejsce. W sumie to obaj przystali na te warunki, ale wybraliśmy tego bardziej ambitnego ze względu na poświęcenie w walce o klienta. I tak w wielu miejscach można było walczyć o parę groszy w kieszeni :). Ciekawostka - na Malcie jest ruch lewostronny, w związku z tym co roku ma miejsce mnóstwo wypadków drogowych. Jaki naród jest najbardziej niebezpieczny na drodze na Malcie ? 1 miejsce - Włosi, 2 miejsce - sami Maltańczycy, a 3 miejsce i tu niespodzianka : Rosjanie. Wydaję mi się że ze względu na brawurową prędkość. Generalnie jeśli chodzi o ruch drogowy, to na Malcie występują potężne korki drogowe. Boję się pomyśleć jak to wygląda w wakacje, ale musi byc naprawdę nieciekawie. Próbowaliśmy wypożyczyć rowery, ale można o tym zapomnieć. W przeciągu całej wycieczki widzieliśmy zaledwie dwóch rowerzystów w maskach na ustach. Nie w sposób jest jeździć tym środkiem lokomocji, w tym zatłoczonym kraju. Co ciekawe - praktycznie nie w ogóle kradzieży samochodów. Dlaczego ? Każdy samochód, który dostaje się na wyspę z zewnątrz i wydostaje się, jest dogłębnie sprawdzany i zapisywany w rejestrze. Również rowery, motory i inne pojazdy. W związku z tym, jeśli ktoś ukradnie drugiemu samochód, następnego dnia policja go odnajduje. Druga sprawa, samochodów na Malcie nie opłaca się kraść. W głównej mierze, są po prostu bardzo kiepskie. Ograniczenia prędkości na Malcie wynoszą 40 km/h w miastach (w niektórych 35km/h) i 65km/h w terenie niezabudowanym, w związku z czym nie potrzeba tutaj wcale dobrych samochodów. Sama wyspa mierzy ok. 30 km długości i 10 km szerokości, więc też nie ma za bardzo gdzie jeździć. Co prawda jest bardzo mała, ale co nie znaczy że da się ją zwiedzić w 1 czy 2 dni, jak twierdzili nam niektórzy przed przyjazdem na miejsce. Oprócz samej wyspy, istnieje jeszcze kilka innych. Najciekawszą jest zdecydowanie wyspa Gozo, ale o tym opowiem w następnym wpisie. Skąd te wszystkie ciekawostki ? Z własnego doświadczenia oraz z bardzo przyjaznych ludzi, którzy chętnie zamieniali z nami krótkie pogawędki na temat wyspy. W wielu sytuacjach, okazały się być bardzo cenne. Kończąc wpis na dzisiaj, jeszcze mała wzmianka na temat jedzenia na Malcie. Obce wpływy odgrywają znaczącą rolę w maltańskiej kuchni. Bliskość Włoch spowodowała rozpowszechnienie na Malcie potraw z makaronu, po Brytyjczykach zostały steki, szarlotka i smażona ryba z frytkami. Autentyczne maltańskie potrawy należą do kuchni śródziemnomorskiej. Narodową potrawą tutaj jest królik ze spagetti. Miałem okazję kosztować, polecam każdemu.

Zdjęcia z 1 dnia

24 listopada 2010

Urzędy i sklepy w Hiszpanii

Administracja. Większość placówek administracyjnych pracuje z przerwą na tzw. siestę w godzinach południowych (między 13.30 a 17.00)
Święta państowe :
1 styczeń Año Nuevo (Nowy Rok)
marzec/kwiecień Viernes Santo (Wielki Piątek)
1 maj Fiesta del Trabajo (Święto Pracy)
15 sierpień La Asunción (Święto Wniebowstąpienia)
12 październik Fiesta Nacional de España (Święto Narodowe Hiszpanii)
8 grudzień La Inmaculada Concepción (Święto Niepokalanego Poczęcia)
25 grudzień Navidad (Boże Narodzenie)
Sklepy - czynne od poniedziałku do soboty w godz. 9.00 - 21.00 ( z przerwą od 15 do 17). Najpopularniejsze to : Dia(odpowiednik biedronki), Mercadona, Consum, Carrefur, Lidl. Droższy otwarty codziennie i prawie przez całą dobę to Corte Ingles oraz OpenCor. Pomimo całodobowej pracy alkohol można kupić jedynie do godziny 22. Ale nie ma problemu, w wielu miejscach również na ulicy można się zaopatrzyć, gdyż krążą Marokańczycy oferujący sprzedaż alkoholu na ulicy bądź kupno spod lady u Chińczyka. Sklepy chińskie można znaleźć niemal na każdej ulicy w wielu hiszpańskich miastach, choć raczej nie w ścisłym centrum. U Chińczyka kupicie wszystko, no może prawie wszystko. Najwięcej chińskich sklepów oferuje szeroką gamę sprzętu AGD, czyli wszystko dla domu plus artykuły papiernicze, chemiczne, kosmetyczne. I co warto podkreślić, wiele towarów jest dobrej jakości, w cenie o wiele niższej niż w hiszpańskich sklepach, dlatego kupuje tu wielu miejscowych. Sklep chiński to labirynt. Jeśli nie chcesz krążyć pół godziny szukając spinacza, lepiej zapytaj od razu, gdzie go znajdziesz. Chińczycy uczą się hiszpańskiego, więc z dogadaniem się zwykle nie ma problemów, chyba że będziesz szukać dynamometrycznego kluczyka do zaworków;) W sklepach chińskich często pracują całe rodziny. Kiedyś z poważną miną kasowała mnie dziewczynka wyglądająca na 7-latkę. Nie wszystko w sklepach chińskich jest made in China, wiele produktów jest made in España. Żeby zobrazować bogatą ofertę tychże marketów kilka przykładów, prosto od Chińczyka: kotara w kabinie prysznicowej, klamerki, kosz na śmieci, uchwyty na ścianę, prasowalnica, suszarka do prania, żarówki nawet! Oczywiście w sklepach chińskich są też rzeczy “szajskie”. Niektóre sklepy chińskie wyspecjalizowały się w sprzedaży odzieży w stylu…hmmm….specyficznym i rozpoznawalnym. Koszula to jednak nie wieszak na ręcznik, oczekuje się od niej czegoś więcej:) W owych chińskich sklepach z odzieżą można też zwykle zostawić coś do przeszycia, skrócenia, czyli drobne usługi krawieckie za niewielką cenę.

Inne miejsca :
Poczty - czynne od poniedziałku do piątku w godz. 09.00 - 18:00. Hiszpańska poczta correos ma sieć ponad 12 tys. urzędów otwartych z reguły przez cały dzień, godziny pracy zależą to głównie od tego, w jak bardzo uczęszczanym miejscu dany urząd się znajduje. Znaczki poza pocztą można zawsze znaleźć w estancos, kioskach sprzedających też wyroby tytoniowe. Znaczek na list lub kartkę do Polski kosztuje 0,53 Euro, może sie zdarzyć, iż w kiosku zapłacimy za niego więcej niż na poczcie
Banki - czynne od poniedziałku do piątku 09.00 - 14.00 bądź 13:30 ! Wpłaty gotówkowe tylko do 11. Wszelkie karty typu: VISA, MASTERCARD, MAESTRO są ogólnie akceptowane i można korzystać bez ograniczeń z bankomatów, posiadając polskie karty kredytowe. Większość banków wymienia zagraniczną walutę w tym również złotówki
Kantory - czynne od poniedziałku do soboty 10.00 - 19.00

Locutorio. Tak brzmi co najmniej jak miejsce kaźni. Czym więc jest konkretnie locutorium? To strefa biznesu pakistańskiego. Jest to kawiarenka internetowa z małym dodatkiem. A mianowicie oprócz komputerów można znaleźć tam kabiny telefoniczne. Mówisz do jakiego kraju chcesz dzwonić ustalana jest stawka i wchodzisz do kojca tak jak pamiętam z dzieciństwa na starych pocztach i dzwonisz. Ludzie wchodzą i rozmawiają głośno myśląc że nic nie słychać, a człowiek siedzi przed komputerem i nie może skupić się na emailu bo słyszy wszystkie języki świata od arabskiego przez latino po rosyjski. Istna wieża babel.

Kolejny wpis w piątek :) Kilka osób miało problem z napisaniem komentarza. Jeszcze raz wyjaśnię ,1. na dole klikamy w komentarze,
2. następnie : komentarz jako ->wybieramy Anonimowy
3. naciskamy zamieść komentarz.
Blog ma już ponad 3500 wyświetleń. Dziękuję :)

22 listopada 2010

Jedzenie w Hiszpanii

Pod nazwą „kuchnia hiszpańska” kryją się tak naprawdę przepisy i tradycje kulinarne całego Półwyspu Iberyjskiego. Dlaczego? Otóż trudno by było wybrać jeden zestaw potraw czy dań, który byłby wspólny i charakterystyczny zarazem dla wszystkich regionów Hiszpanii. W skład „kuchni hiszpańskiej” wchodzą bowiem - począwszy od - typowo śródziemnomorskich potraw z południowego wybrzeża reprezentujących kuchnię andaluzyjską, poprzez potrawy ludów pasterskich, po dania wywodzące się z tradycji morskich reprezentujących kuchnię galicyjską. Można dopatrywać się w niej również wpływów arabskich, angielskich, francuskich, a także greckich i włoskich. Większość tradycyjnych potraw związana jest z miejscem swego pochodzenia. I pomimo tego, że potrawa nosi taką samą nazwę jak w innym regionie, to nie oznacza wcale, że tak samo smakuje. Każdy region ma to do siebie, że dania przyrządzane są w nieco inny sposób i inaczej są doprawiane. W kuchni hiszpańskiej większość potraw bazuje na ryżu, pomidorach, ziemniakach oraz rybach i owocach morza. Dodatkowo często wykorzystuje się cebulę, paprykę, oliwki, zioła i przyprawy oraz oczywiście oliwę. Potrawy nie są skomplikowane – są raczej proste do wykonania.
Gdybyśmy jednak pokusili się o wybranie charakterystycznych hiszpańskich dań głównych, zup, deserów lub potraw śniadaniowych – to co to by było?
Jako dania główne... proponuję zacząć od „paelli”, czyli potrawy sporządzanej głównie z ryżu, szafranu i oliwy z różnymi dodatkami tj. kawałkami kurczaka(bardzo typowe dla Walencji), owocami morza, paprykami, kiełbaskami czosnkowymi, groszkiem czy pomidorami itp. „Paella” to klasyczny posiłek wywodzący się z wiejskiej kuchni hiszpańskiej.
Paella zdjęcie
Równie popularnym daniem jest „tortilla” w kilku wersjach: „tortilla francesa” – czyli omlet jajeczny(bez ziemniaków) oraz „tortilla espańola” lub „tortilla de patatas” – to również omlet, tyle tylko, że przyrządzony z jajek i dodatkowo gotowanych ziemniaków. Jako ciekawostkę można przypomnieć, że to właśnie „tortilla de patatas” była ulubioną potrawą Sancho Pansy z Don Kichota. „Tortillę” przyrządza się, tak jak pisałem kiedyś, z ziemniaków i cebuli usmażonych na boczku i zalanych rozmieszanymi - tak jak na jajecznicę – jajkami. Do „tortilli” dodaje się często warzywa, mięso i ryby.
Torilla zdjęcie

Antrykot, czyli po prostu kawał wołowiny. Wydaje się duży, ale zazwyczaj bardzo dobrze i prosto zrobiony, więc świetnie wchodzi. Do tego lampka wina, sugerowałbym raczej czerwone. Mięso w Hiszpanii robi się często metodą vuelta y vuelta - kilka kropel oliwy na gorącą blachę, na to mięso, parę chwil i odwracamy. Dzięki temu mięso jest kruche na zewnątrz i miękkie, półsurowe w środku (poco hecha, czyt. poko ecza). Jak nie lubisz surowego, poproś o lepiej wypieczone (bien hecha). Jeśli ma być lekko krwiste, należy poprosić o o al punto.
Antrykot

Pez espada to plaster ryby-miecza, czyli miecznika, czyli takiego długiego rekina z jeszcze dłuższym nosem. Ryba jest świetna, bez ości, z charakterystycznym okrągłym kręgosłupem (a właściwie samym słupem :). Smakuje raczej jak kurczak, co dodaje jej uroku. U nas właściwie niedostępna, w Hiszpanii bywa wszędzie. Idealna na oliwie, a la plancha.Ryba miecz

Pulpo czyli ośmiornica. Finalnie smakuje jak nieco twarde białko z jajka na twardo. Pulpo a la gallega to plasterki ośmiorniczki z papryką. Bywają smakowite sałatki z pulpo i innymi mariscos. Warto.
Ośmiornica

Ogon byka. Raz w życiu warto zjeść. Rabo de toro czyli byczy ogon to de facto kości w sosie. Smakowite, ale ciężkie i mało ekonomiczne danie.
Ogon byka

Bocadillos czyli kanapki. Warto poczekać na fiestę, w szczególności na Hogueras, kiedy na ulicach pojawiają się pajdy wiejskiego chleba z różnymi frykasami. Poza tym bocadillos to po prostu bagietka z plastrami sera, szynki itp. Małe kanapeczki to montaditos.
Kanapki

Potaje (czyt. potahe) to kociołek z różnych dziwnych rzeczy. Każdy hiszpański region ma swój rodzaj kociołka, vel potrawki. W każdym kociołku możemy spodziewać się jakiejś formy kiełbasy lub mięsa, a do tego ciecierzyca, fasola, ziemniaki, co tam wpadło. Taka nasza fasolka po bretońsku :)
Potaje

Charakterystyczną potrawą hiszpańską jest także przyrządzana z fasoli „fabada” oraz „gazpacho” – zupa pomidorowa, tyle, że serwowana na zimno. I obowiązkowo „mariscos” – czyli owoce morza, tradycyjnie pochodzące z Galicji.
Gazpacho
Mariscos

Przy okazji nie można zapomnieć o popularnych różnych „tapas” - przekąskach wywodzących się z Andaluzji. Podawane są zazwyczaj do napojów w hiszpańskich barach. Również rozwodziłem się już na ten temat.
Tapas

Przykładem typowego deseru natomiast jest „flan” – rodzaj budyniu,znanego pod różnymi postaciami tj. „crema catalana” w Katalonii, czy „tocino decielo” w Andaluzji. Popularne są też - serwowane często z kawą lub czekoladą - „churros”, czyli smażone w głębokim oleju paluszki z ciasta oraz potrawa pod prostą nazwą „arroz con leche” przyrządzana z ryżu, mleka i wanili i zapiekana w piekarniku, ale podawana na zimno.
Flan
Churros
Arroz con leche

20 listopada 2010

Wyjazd cz. 3 i trochę o Hiszpanach

Kończąc już wątek o Andaluzji, Andaluzja do lat siedemdziesiątych uchodziła za najbiedniejszy w tym kraju i jeden z najuboższych w całej Europie. Jej mieszkańcy mogli tylko szczycić się wspaniałą historią kartagińską, rzymską, a potem prawie 700-letnim okresem panowania arabskiego, kiedy to Andaluzja górowała kulturowo nad resztą średniowiecznej Europy. Wtedy na tej ziemi powstawały wspaniałe pałace, twierdze, ogrody. Hodowano jedwabniki i handlowano kosztownym suknem z całym ówczesnym światem. Po rekonkwiście ziemię tę zmieniono w olbrzymie latyfundia, na których wręcz niewolniczo pracowali andaluzyjscy chłopi. Jeszcze w połowie XX wieku nikogo tutaj nie dziwił widok pana przybywającego do wioski na koniu i biczykiem wybierającego pracowników na swe pole. To wszystko zmieniło się nagle, po śmierci generała Franco, gdy Hiszpania otworzyła się na świat. Ta sucha ziemia stała się nagle bardzo cenna. Zachodni inwestorzy zachwyceni walorami turystycznymi Andaluzji (ponad trzysta słonecznych dni w roku!) wykupywali ziemie pod hotele, restauracje i pola golfowe. Małe andaluzyjskie miasteczka zamieniły się w wielkie kurorty. Natomiast my, zwiedziliśmy jeszcze Grazalemę, Rondę, Marbellę. Niestety nie starczyło czasu na Granadę. Ale wydaje mi się że zasługuje ona na oddzielną wycieczkę, połączoną z pięknym Jaen. Z tych trzech miast(które zwiedzaliśmy w deszczowej aurze) bez dwóch zdań wydaję się być Ronda. Urok Rondy polega na jej nietypowym położeniu. Miasto wzniesiono na dwóch masywach skalnych, co czyni ją jedyną w swoim rodzaju. Głęboki na 180 i szeroki na 90 metrów wąwóz nad rzeką Geadalevin dzieli miasto na dwie części, od południa na wcześniejszą, arabską starówkę - Ciudad, a od północy na założoną przez chrześcijan dzielnicę Mercadillo. Najsłynniejszą budowlą Rondy jest najprawdopodobniej arena, na której odbywają się korridy. Posiada 66 metrów średnicy i jest najstarszą, a zarazem najbogatszą w tradycję w całym kraju. Dwukondygnacyjne arkady z kolumnami w stylu toskańskim osłaniają trybuny, które mogą pomieścić nawet do 5 000 osób. Zbudowano ją w 1755 roku z drewna, a później, w budowli wzniesionej w latach 1783-1785, użyto po raz pierwszy kamienia, zastępując użyte wcześniej drewniane belki nośne.
Samą Rondę uważa się za miejsce narodzin współczesnej walki byków. To tu w XVIII wieku legendarny Francisco Romero założył wraz z synem Juanem i wnukiem Pedro słynną na całą Hiszpanię dynastię toreros, która określiła reguły walki obowiązujące do dzisiaj. Pomnik Pedro Romero, który podobno nawet w wieku 80 lat walczył z bykami, można oglądać po dzień dzisiejszy w niedalekim parku miejskim. Symbolem Rondy, który wielokrotnie można podziwiać na widokówkach i zdjęciach w przewodniku, jest most Puente Nuevo, wznoszący się na wysokość ponad 100 metrów nad wąwozem, którym płynie Guadalevin. W 1735 r. z powodu rozrostu przestrzennego dzielnicy Mercadillo, zdecydowano się wybudować kolejne przejście nad przepaścią. Jednakże pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem, konstrukcja zawaliła się. W 1793 r. wzniesiono kolejny most, tym razem wyposażony w jeden łuk u dołu i trzy u góry, które istnieje do dziś
Mała ciekawostka na temat Romów. Liczbę Romów, czyli gitanos – jak siebie nazywają, ­w Hiszpanii szacuje się na 500-800 tys., a większość mieszka właśnie w Andaluzji. W kraju są jeszcze romscy emigranci, przybyli po dołączeniu Rumunii i Bułgarii do Unii Europejskiej. Gitanos żyją w Hiszpanii od kilkuset lat i nie zawsze było im tu dobrze. Problemy te same, co zawsze: prześladowania, bieda, przymusowe osiedlanie. Ale dziś Andaluzja może służyć za przykład. Powodów jest kilka. Funkcja rodziny i klanu, kwestia honoru, obdarzanie autorytetem „starszych” w rodzie – pokrywają się z pojęciami obecnymi w tradycyjnej wiejskiej kulturze hiszpańskiej. Integracja w andaluzyjskich wioskach okazała się zatem dużo łatwiejsza niż w dużych miastach północy. W prowincjach Granada i Sewilla, najważniejszych siedliskach gitanos w Hiszpanii i całej Europie Zachodniej, większość wiosek nieformalnie dzieli się na część romską (gitano) i nieromską (payo), ale międzyetniczne relacje, wzajemność i mieszane małżeństwa są znacznie częstsze niż w pseudo-gettach w ośrodkach przemysłowych”. Fakt drobny, ale znamienny: flamenco, jeden z hiszpańskich symboli, narodziło się wśród Romów w Andaluzji. Na tym przykładzie widać, jak romska kultura została wchłonięta czy też wykorzystana przez kulturę większości, a w każdym razie stała się jej częścią. Tym samym zmniejszyło się, zwykle obciążające, poczucie wyobcowania danej mniejszości.

-----------------------------------------------------
Przechodząc do wątku o Hiszpanach, jacy oni właściwie są ? Typową narodową cechą jest oczywiście ognisty temperament, który objawia się między innymi, tym, że podczas dnia hiszpańskie ulice świecą pustkami, ponieważ odbywa się tradycyjna sjesta, natomiast wieczorem życie zaczyna kwitnąć, przede wszystkim dlatego, że ludzie budzą się do życia, jest to uwarunkowane nie tylko temperamentem, ale przede wszystkim pogodą, należy zauważyć, że w okolicach południa temperatury są tak wysokie, że uniemożliwiają normalne funkcjonowanie, w szkołach robi się przerwy, a w pracy organizuje się czas na sjestę. Powolność ? No, tak tacy powolni w pracy to oni nie mogą chyba być, skoro gospodarka hiszpańska od kilku ładnych już lat tak dobrze się rozwija(nie patrząc na kryzys). Spóźnialscy są i owszem, dlatego zazwyczaj Hiszpan nie umawia się na konkretną godzinę, tylko na około 20.00, około 21.00 itd. Gadatliwi… o tak, ale czy to aż taka straszna wada? Lubią rozmawiać, również z obcymi na ulicy, w parku, w autobusie, w poczekalni u lekarza, są po prostu towarzyscy, to wszystko. Czasem, gdy chcę od tego odpocząć, to po prostu się nie da. Za oknem słychać rozmowy, za ścianą, głosy dochodzą z każdej strony. Hiszpanie mienią się narodem bardzo tolerancyjnym. Być może właśnie dlatego, że nigdy nie był to temat tabu w Hiszpanii. Ale czy jest to prawda? Oj, jest z tym różnie. Pochody faszystowskie za oknem z flagami to codzienność. Przykładowe hasła wykrzykiwane : Hiszpania, Hiszpania, nigdy muzułmańska i inni emigranci wynocha z kraju. Co ciekawego, kolejne wypowiedzi Hiszpanów :oczywiście niby wszyscy są równi, ale Chińczycy mogliby stąd wyjechać. Natomiast w przypadku homoseksualistów są całkowicie tolerancyjni. Nie ma problemu zawrzeć tutaj takie małżeństwo, środowiska gejowskie mocno popierają adopcje dzieci przez te małżeństwa. Co więcej Hiszpanie generalnie, szczególne młodzi, nie przepuszczają kobiet w przejściu, bo nie jest to dla nich przejaw dobrego wychowania. Jak równość kobiet i mężczyzn to równość. Nie wspomnę że raczej nie udostępniają również miejsca w środkach komunikacji miejskiej. Hiszpanie generalnie, szczególne młodzi, nie przepuszczają kobiet w przejściu, bo nie jest to dla nich przejaw dobrego wychowania. Jak równość kobiet i mężczyzn to równość. Nie ma tutaj polskiego narzekania. Naprawdę rzadko można usłyszeć Hiszpana skarżącego się na coś, raczej obracają to w żart. Hiszpanie są również bardzo otwarci, serdeczni, bardzo towarzyscy. Łatwo jest nawiązać z nimi kontakt. Jak nas postrzegają ? Przede wszystkim Hiszpanie, postrzegają naród polski w pozytywnym świetle, tym samym wynika to w uwarunkowań historycznych, nigdy z tym krajem nie łączyły nad wrogie stosunki. Utożsamiamy się z tym narodem ze względu na wyznanie katolickie. Jednak wśród Hiszpanów panuje także opinia, że Polacy są dobrymi pracownikami, ze względu na obowiązkowość, zdyscyplinowanie, czego można odmówić Hiszpanom. Hiszpanie także nastawieni są pozytywnie do Polaków, zwłaszcza do kobiet. Niestety Hiszpanie nie postrzegają Polek tylko jako kobiet pięknych, ale także jako kobiety łatwe, co znacznie uszczupla pozytywny obraz Polek, szczególnie w oczach tradycyjnych Hiszpanek.
----------------------------------------------------------------
Na fakt iż w długim czasie nie pisałem składa się kilka czynników :). Po pierwsze dużo zadanych zajęć domowych z Uniwerku. Ostatnio w czwartek siedziałem 6.5 godziny nad pracą domową. Jak do tego dołożyć zajęcia dodatkowe, załatwienie różnych rzeczy, imprezy, problemy z komputerem to mamy odpowiedź.


----------ZDJĘCIA

12 listopada 2010

Cz. 2 oraz 11-12.11

Gibraltar to też trochę miasto kontrastów. Z jednej strony mnóstwo bogatych ludzi, bardzo drogich hoteli, drogich rzeczy w sklepach, a z drugiej gorsze dzielnice, w których oczywiście góry śmieci o czym można było się przekonać na zdjęciach. Co mnie jeszcze lekko zszokowało ? Pomnik upamiętniający katastrofę polskiego generała W. Sikorskiego. Położony zaledwie 200 metrów od śmietniska, w strefie przemysłowej. Moim skromnym zdaniem to po prostu lekceważenie i kpina. Ale nie raz mogliśmy się przekonać w historii jak to "sojusznicy" mają nas zwyczajnie gdzieś. Myślę że nie tylko nas. Oni tak mają. Angole są po prostu trochę pysznym narodem. Nie wolno z nimi rozmawiać w innym języku niż angielski. Również jeśli rozmawia się z nimi po angielsku, nigdy też nie rozpoczną pierwsi rozmowy. Ostatni etap naszej wycieczki w Gibraltarze to oglądanie lądowania samolotu na króciutkim pasie startowym. Pilotowanie samolotu na takie lotnisko wymaga nie lada umiejętności. Kolejny etap to już Kadyks i Jerez de la Frontera. Kadyks toczy odwieczny spór z Sewillą o tytuł kolebki flamenco. Muzykę, którą słychać na każdym rogu, przywiedli do Andaluzji Cyganie(niestety jest ich tutaj bardzo dużo, w głównej mierze żebrzący na ulicach). W mieście jest wiele szkół flamenco (podobno najchętniej tańczą Japonki). Miejscowi ćwiczą od najmłodszych lat. Na corocznym pokazie flamenco w pobliskim Jerez de la Frontera obok największych mistrzów tańczyły siedmiolatki. Flamenco to metronom Kadyksu. Wyznacza jego rytm, tętniący ponad domami, nie kłócąc się wcale z niespieszną naturą mieszkańców, typowych ludzi Południa. Na jednej ze skał starzec z brodą do pasa hoduje koty. Nieopodal ruiny rzymskiego teatru. Niegdyś walczyli tu gladiatorzy, występowali mężczyźni w maskach. Teraz przy wejściu panie w togach rozkładają na ziemi wachlarze po dwa euro. Samo miasto ciekawie położone na wąskim cyplu wchodzącym daleko w głąb morza. Jerez de la Frontera nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jest to typowe hiszpańskie andaluzyjskie miasto. A jak wygląda takowe? Rynek + kościół przerobiony z meczetu + jakiś zameczek i domy. Ale na miejscu oczywiście musiała nas spotkać mała przygoda . Zostaliśmy krótko mówiąc oszukani przez właściciela restauracji. Sprawy nie udało się co prawda załatwić, wzywaliśmy nawet policję ale czuliśmy małą satysfakcję że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy w tej sprawie. Wyobraźcie sobie małe miasto w Polsce gdzie wszyscy się znają i przyjeżdża turysta do restauracji. Zaistnieje spór. Jaką szanse ma turysta ? Praktycznie zerową. I to mimo kilku prawniczych głów. Cóż w Hiszpanii trzeba również uważać na nieuczciwych ludzi. Albowiem turysta nie ma tutaj lekko. Ludzie próbują naciąć innych na każdym kroku. A to Cyganie chodzący z różnymi przedmiotami(jeśli dotkniesz czegokolwiek domagają się zapłaty), a to ludzie udający okradzionych. Słyszałem o sytuacji, gdy jeden z erasmusów dał 20 euro osobie, której niby została okradziona i potrzebowała pieniędzy na bilet do domu. Oczywiście ta osoba prosiła o konto bankowe na które ma zwrócić pieniądze (proste chwyty psychologiczne). Pieniędzy jak dotąd temu Erasmusowi nie zwrócono, a minął ponad miesiąc. Złodziei również roi się co nie miara. Trzeba po prostu uważać
Kolejny dzień to już zwiedzanie Kordoby i Sewilli. Od pierwszego wejrzenia Kordoba ujęła nas swoimi skąpanymi w słońcu białymi uliczkami z kolorowymi akcentami. Kolorystyka i charakterystyczne okna przypominały miasta na Kubie(według Amerykanki Beth, która podróżowała z nami). Uliczki Juderii, starej żydowskiej dzielnicy, kryją sekretne dziedzińce, które są dumą i oczkiem w głowie mieszkańców Kordoby. Cudownie chronią przed upałem i światem zewnętrznym, są małymi, niezwykle dekoracyjnymi oazami: charakteryzują je andaluzyjskie mozaiki na ścianach, fontanny, ale przede wszystkim mnóstwo zieleni i kwiatów w często identycznych doniczkach. Co roku, w maju mieszkańcy otwierają dla publiczności swoje prywatne dziedzińce i wspólnie wybierają najpiękniejsze patio. W labiryncie Juderii znajduje się też miniaturowa synagoga, jedna z trzech, które ostały się w Hiszpanii. Głównym punktem naszego spaceru po Kordobie był największy skarb miasta - słynna La Mezquita. Zbudowany w VIII wieku na fundamentach chrześcijańskiego kościoła Wielki Meczet, perła kultury islamskiej, dziś służy jako katedra diecezji rzymskokatolickiej. To największy w Europie meczet i jeden z najpiękniejszych na świecie. Kilkaset kolumn łączonych biało czerwonymi łukami tworzy niekończącą się przestrzeń. Przyznam, że to również jeden z najbardziej kuriozalnych obiektów, w jakich było mi dane być. Architektoniczne i religijne akcenty charakterystyczne dla dwóch różnych kultur, jakimi są chrześcijaństwo i islam, tworzą dziwną mieszankę. Mówiąc wprost katolickie zdobienia w postaci renesansowych kaplic dodanych po przekształceniu meczetu w kościół czy krzyże na islamskich lampionach nijak się mają do oryginalnego projektu. Natomiast tworzą niezapomnianą kompozycję. Natomiast pobyt w Sewilli(Sewiji) upłynął pod znakiem zwiedzania sztandarowych zabytków miasta – imponującej katedry z wieżą La Giralda, Alcazaru, starej fabryki tabaki, gdzie pracowała Carmen, bohaterka słynnej opery Bizeta, która to łamiąc serce swojego kochanka Don Jose została przez niego zasztyletowana na śmierć. Zwiedziliśmy również monumentalna Plaze de España, która była niegdyś głównym miejscem spotkań w mieście, oraz w okolicy której przez 300 lat dokonywano inkwizycji heretyków. To miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie. Sewilla jest siedziba niezliczonej liczby kościołów i klasztorów zaprojektowanych w rożnych okresach historii oraz stylach architektonicznych. Dzielnice EL CENTRO i LA MACARENA, poza wieloma zabytkami religijnymi, ukazują nieco inna Sewille, różniąca się od zatłoczonych, pełnych turystów okolic katedry i Alcazaru. Co prawda nie udało nam się wszystkiego zwiedzić, jest to naprawdę wielkie miasto ale z chęcią jeszcze bym tam wrócił. Co ciekawe w Sewilli znajduje się największa na świecie katedra w stylu gotyckim. Jest naprawdę imponująca. Miasto to ma magię i moim zdaniem jest ładniejsze niż sama Walencja. Ciąg dalszy nastąpi...

ZDJĘCIA KLIKNIJ

--------------------------------------------
Jak obchodziłem 11 listopada w Hiszpanii? Niestety musiałem udać się na uczelnię na zajęcia. Dziwne trochę to uczucie w święto uczyć się czy tam pracować, ale ilość hiszpańskich świąt jest nieporównywalnie większa od polskich, więc nie ma co narzekać. Mieliśmy wygłosić drobną prezentację na temat naruszania prywatności w internecie. Trochę słabo się przygotowaliśmy, ale wypadło lepiej niż oczekiwaliśmy. Więcej improwizacji i ogólnej wiedzy niż referatu w temacie, ale wszyscy byli zaciekawieni. Cel osiągnięty.

10 listopada 2010

Zdjęcia z 1 i 2 dnia wycieczki do Andaluzji

Link do zdjęć :

http://picasaweb.google.com/110109153723433594751/D1#

06-10.11

Andaluzja (Andalucia) -słynna hiszpańska kraina słońca. Słowa te okazują się być nieco na wyrost ponieważ okazała się być chłodniejsza niż region walencjański.
Oprócz tego to Andaluzja ukrywa skarby takie jakie: flamenco, corridę, prawdziwą hiszpańską siestę i fiestę, w której odczuwa się tysiąclecie historii, gdzie kultura hiszpańska miesza się z arabską, gdzie niektóre obyczaje przywieźli ze sobą Persowie, gdzie na ruinach rzymskiej świątyni Herkulesa stawiali Maurowie swoje świątynie Allahowi, a te z kolei służyły za budulec dla chrześcijańskich kościołów. Obejmuje ona prowincje: Jaén, Almería, Grenada, Huelva, Kadyks, Kordoba, Málaga, Sewilla. Stolicą Andaluzji jest Sewilla, inne większe miasta to: Kordoba, Málaga, Grenada, Kadyks, Jerez de la Frontera. Środkową i południowo-zachodnią część Andaluzji zajmuje płaska i falista Nizina Andaluzyjska,a na południowym wschodzie łańcuch Gór Betyckich, z pasmem Sierra Nevada. Andaluzję powinno się zwiedzić w całości, wszystkie większe miasta, oraz wiele maleńkich wiosek i miasteczek, które najlepiej oddają ten cudowny klimat południa. Nie jest to rozległy obszar, więc wystarczy dobry plan i chęci a pozna się wszystko co najpiękniejsze. Gdy raz zobaczy się Andaluzję, chęć powrotu będzie nieodparta.
Ponieważ Andaluzja to najbardziej południowa część Hiszpanii i leży bardzo blisko Afryki, klimat tam panujący zbliżony jest do krajów afrykańskich (ale nie w każdym miejscu, o czym za chwilę). Spośród 11 hiszpańskich miejscowości rangi światowej pod względem ilości i klasy zabytków, trzy oglądać można właśnie w Andaluzji:
- Granada z Alhambrą, ogrodami Generalife i byłą dzielnicą arabską (kazbą) oraz Casa del Garbón - jedynym oryginalnym arabskim karawanserajem z XIV w.,
- Kordoba - była stolica kalifatu muzułmańskiego, z wieloma zabytkami, m.in. Mezquitą, juderią, 240-metrowym rzymskim mostem przez Gwadalkiwir z czasów Oktawiana Augusta i Alkazarem - dawną fortecą arabską, którą mieliśmy okazję zwiedzić jak i Sewillę, czwarte co do wielkości miasto hiszpańskie, najbogatsze w zabytki i inne atrakcje, np.katedrę z grobowcem Kolumba, najpiękniejszą w Hiszpanii arenę do korridy, pałace, nabrzeża Gwadalkiwiru, Isla Magica - Magiczną Wyspę.Ale oprócz tych wspaniałych miast nie można ominąć zgrupowanych wokół : przepięknej Rondy położonej na dwóch masywach skalnych, białych miasteczek, takich jak Cartajima,Zahara de la Sierra, Arkos de la Fontera i wiele innych. Wszystkie są bielone i wszystkie maja niesamowity klimat. Andaluzja to także olbrzymia baza turystyczna z przepięknymi plażami i miastami nastawionymi na turystów.
Costa del Sol - wybrzeże słońca - znajdują się tu zabytki kultury Maurów. Na Costa del Sol znajduje się ponad 30 pól golfowych, uważanych za najlepsze w Europie. Niebywałą atrakcją turystyczną jest również znajdujący się w pobliżu Gibraltar, z którego zaledwie krok dzieli od Maroka.
Może trochę o samej naszej wycieczce. Pierwszym naszym celem była Malaga. Zrobiliśmy tam trochę zakupów i udaliśmy się do Prado del Rey, miejscowości w której mieszkaliśmy przez resztę dni. Zalicza się ono do tzw. Białych miast (z hiszp. pueblos blancos) - grupa miast i miasteczek w południowej Hiszpanii w Andaluzji leżących w prowincjach Kadyks i Malaga. Nazwa miast pochodzi od białych fasad domów, które są pomalowane wapnem. Wszystkie leżą na terenie gór Sierra de Grazalema oraz Parque Natural de la Sierra de Grazalema - Parku Narodowego Andaluzji. Między miasteczkami przebiega szlak turystyczny Ruta de los pueblos blancos. Samo miasteczko, piękne położone w górach. Co ciekawego, jest to teren gdzie spada najwięcej deszczu w Hiszpanii. Na szczęście w nieszczęściu, tylko jeden dzień okazał się być deszczowy. Następnego dnia wybraliśmy się do Giblataru. Samo miejsce niesamowite, jedna wielka ogromna skała, a w niej tysiące tuneli, kryjówek i urządzeń wojskowych. Samo miasto jest bardzo małe, to około 50 tysięcy mieszkańców, natomiast w pełni oddanych Wielkiej Brytanii. Na pytanie w restauracji o pomnik Sikorskiego, otrzymałem odpowiedź iż tutaj jest Wielka Brytania, a nie Hiszpania(chyba nie zrozumieli że to chodzi o Polaka) i poprosili o rozmawianie po angielsku. Co ciekawego, mnóstwo brytyjskich elementów. Skrzynki pocztowe, budki telefoniczne, autobusy czerwone dwupiętrowe, znaki, nazwy, policjanci. Doszliśmy do wniosku że bardzo im zależy na zachowaniu odrębności, ponieważ jak zauważyliśmy Hiszpania rości sobie pretensję o ten cypel i rdzenni mieszkańcy robią wszystko aby nie wpaść w ręce Hiszpanów. Ludność tu zamieszkująca jest ludnością napływową, przybyłą po zajęciu tego terenu przez Wielką Brytanię. Przeciętny Gibraltarczyk pod względem etnicznym jest potomkiem Genueńczyków, Portugalczyków, Hiszpanów, Maltańczyków, Minorczyków, Brytyjczyków, Żydów, Hindusów i Maurów. Poza urzędami, gdzie używa języka angielskiego, posługuje się on językiem yanito, który jest dialektem andaluzyjskim z zapożyczeniami z wielu języków. Charakter Gibraltarczyka łączy w sobie typową brytyjską flegmę z południową wybuchowością, stara się być bardziej angielski od samych Anglików, ale nie obce mu są też hiszpańskie modele zachowania. Kolejne ciekawe elementy, płatność w funtach i ograniczona możliwość w euro. Dodatkowo kontrola graniczna i celna. A dlaczego Wielkiej Brytanii tak zależy na tym skrawku ziemi ? Cóż, 14 km na południe rozpościera się Afryka. W czasie Pierwszej Wojny Św. twierdza nie miała dużego znaczenia, znalazła się na uboczu działań wojennych. Większą rolę odegrała podczas Drugiej Wojny Światowej jako baza marynarki wojennej. Zbudowano tu także lotnisko wojskowe służące alianckim samolotom (po wylocie z którego rozbił się w niewyjaśnionych okolicznościach samolot z gen. Władysławem Sikorskim). Gibraltar był kilkakrotnie bombardowany przez francuskie samoloty reżimu Vichy oraz atakowany przez włoskie okręty podwodne. Po wojnie, począwszy od 1951 r. Hiszpania zaczęła intensywnie domagać się zwrotu brytyjskiej kolonii. Po nieudanych zabiegach na arenie międzynarodowej i w rozmowach dwustronnych rząd gen. Franco zaczął od 1964 r. wprowadzanie restrykcji ekonomicznych. Zakończono je w 1969 r. całkowitym zamknięciem granicy lądowej, morskiej i powietrznej z Gibraltarem oraz zlikwidowaniu połączeń telekomunikacyjnych z Hiszpanią. Stan ten utrzymywał się aż do śmierci dyktatora. Pomimo, że Hiszpania nadal nie zmieniła swego stanowiska w kwestii skały, stosunki z Gibraltarem zaczęły się normować. Otwarcie granicy zaplanowane na rok 1982 odbyło się dopiero w 1985 r. Przyczyną opóźnienia była wojna o Falklandy, w której Hiszpania poparła Argentynę. Obecnie ani Brytyjczycy, ani Hiszpanie nie śpieszą się z rozwiązaniem sporu o Gibraltar, gdyż boją się precedensu - w identycznej sytuacji znajdują się brytyjskie Falklandy i hiszpańskie terytoria w Afryce Północnej (Ceuta, Melilla, Villa Sanjurjo, Penon des Alhucemas, Penon de Valez de la Gomera i wyspy Chafarinas). Trwająca szesnaście lat blokada spowodowała, że obecnie większość cudzoziemskich robotników to nie Hiszpanie tylko Marokańczycy, powiększyły się też kontrasty z Hiszpanią (a właściwie Andaluzją, południową częścią kraju, z którą graniczy kolonia).Wjeżdżając do Gibraltaru od strony lądu przechodzi się przez około trzystumetrowy pas byłej strefy neutralnej ustanowionej traktatem utrechckim. Początkowo obejmowała ona cały przesmyk, rozpoczynając się pod samą skałą. Później każda ze stron uszczuplała ją po kawałku, aż w końcu zlikwidowano ją po otwarciu granicy ponad dziesięć lat temu. Po przekroczeniu granicy mija się dworzec lotniczy i przecina pas startowy usytuowany w poprzek ulicy. Droga przebiega po płycie lotniska, gdyż ze względu na piaszczyste podłoże nie można było tu zbudować tunelu drogowego. Gdy ma startować lub lądować samolot drogę zamykają szlabany dokładnie takie same jak na przejazdach kolejowych (jest to najprawdopodobniej jedyny taki przypadek na świecie). Pas startowy długości 2000 m wchodzi na ok. 1 km w głąb Zatoki Gibraltarskiej (znanej też pod hiszpańską nazwą jako Zatoka Algeciras).Po przebyciu kilkuset metrów dociera się do miasta, którego główna ulica Main Street jest jednym wielkim pasażem handlowym. Znajduje się tu wiele sklepów z tanimi rzeczami, gdyż Gibraltar jest strefą wolnocłową. Spotkaliśmy tutaj również przemytnika Polaka, który w swoim kuterku rybackim pod łodzią przemyca papierosy do Anglii. Jak mówił, jest to świetny biznes i dziadek rzeczywiście miał się dobrze. Ruch samochodowy jest bardzo duży, na jeden samochód przypada tu tylko dziewięć metrów bieżących krawężnika, nie dziwi więc fakt, że często spotyka się tu nasze Fiaty 126p na miejscowych numerach. Miasto nie posiada wielu zabytków, najstarszym jest Wieża Hołdu będąca pozostałością zamku Maurów. Jest tu parę kościołów, łaźnie Maurów, cmentarz poległych w bitwie pod Trafalgarem i oczywiście fortyfikacje ciągnące się na całej długości półwyspu. Część dzielnic portowych położona jest na terenach zabranych morzu. Ambitne plany mówiły o dwukrotnym powiększeniu obszaru kolonii, ale skończyło się tylko na eksperymentach. Sam port zajmuje proporcjonalnie bardzo duży obszar. W porcie wojennym stoją brytyjskie okręty wojenne, a w porcie cywilnym - przeważnie jachty z całego świata. W centrum stolicy znajduje się pałac gubernatora, piętnastoosobowy parlament i siedziba rządu.Kierując się dalej na południe, przy końcu Main Street, dochodzi się do kolejki linowej, którą można dotrzeć na szczyt Skały (The Rock). Od zachodu porośnięta jest "lasem" składającym się głównie z sosny kamienistej i dzikiej oliwki, a od wschodu gwałtownie spada do morza. Gdyby nie ta skała, pewnie nie byłoby tu żadnego miasta, to dzięki jej walorom obronnym interesowano się tym terenem. W skale znajduje się ok. 48 km korytarzy (więcej niż długość dróg na powierzchni) wydrążonych głównie w czasie Drugiej Wojny Światowej. Obecnie w związku z trudnościami komunikacyjnymi część tuneli udostępniono mieszkańcom jako arterię, dzięki czemu mogła powstać droga dookoła półwyspu. Atrakcją jest też 78 jaskiń, z których największa Saint Michael's Cave została zamieniona na salę koncertową dla tysiąca osób, a w Lower Saint Michael's Cave znajduje się podziemne jezioro. W czasie wojny jaskinie służyły za schrony, przeniesiono tu szpital, składy wojskowe. Obecnie w głębi skały znajdują się zbiorniki magazynujące deszczówkę w specjalnych łapaczach o powierzchni ponad 10 ha. Gibraltar nie posiada źródeł powierzchniowych wody, a woda podziemna nie nadaje się do celów spożywczych.
Największą jednak ciekawostką kolonii jest rezerwat małp berberyjskich, jedynych dziko żyjących małp w Europie. Pochodzenie ich nie zostało wyjaśnione. Najprawdopodobniej zostały przywiezione przez Maurów jako maskotki domowe, a po wygnaniu ich z Hiszpanii pozostawione bez opieki zdziczały. Miejscowa legenda głosi, że Anglicy pozostaną w Gibraltarze dopóty, dopóki będą żyły tam małpy. Małpy są bardzo złośliwe, wyrządzają wiele szkód, robiąc wypady nawet do centrum. Miałem okazję się o tym dobitnie przekonać ponieważ podczas robienia zdjęcia z małpką zostałem zaatakowany :), małpa mnie złapała mocno za rękę i próbowała podrapać drugą ręką. Na szczęście udało mi się szybko odskoczyć i nic się nie stało. Co ciekawego w czasie Pierwszej Wojny Światowej zostało nawet utworzone specjalne stanowisko "małpiego" oficera mającego za zadanie interweniować w razie ataków tych zwierząt, kontrolować je i dokarmiać dwa razy dziennie. Później zostały one wciągnięte formalnie na listę miejscowego garnizonu, przez co podlegają bezpośrednio dowódcy gibraltarskiego pułku i przysługuje im leczenie w Królewskim Szpitalu Marynarki. Więcej informacji na temat wycieczki postaram się umieścić w najbliższym czasie.

6 listopada 2010

03-06.11

W Hiszpanii jak wiadomo regiony posiadają bardzo daleko posunięto autonomię. Co ciekawe każdy w innym stopniu. Zasada jest prosta jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. A więc od początku, Andaluzja ( koło giblartaru), Galicja ( nad Portugalią) oraz Ekstramadura ( wcale nie taka ekstra), to najbiedniejsze regiony w Hiszpanii, wszystko w jednym organizmie państwowym więc taka Katalonia, okolice stolicy czy Valencia muszą się dorzucać trochę do ich szpitali, szkół czy innych takich. W Polsce funkcjonuje to bardzo podobnie. W Hiszpanii regiony mogą nakładać własne opłaty i mają pewną swobodę ale 80% podatków przekazują do budżetu centralnego. Mówi się trudno. Właśnie że nie ! Baskowie cwani są, nie dali się rzymianom, Wizygotom i Arabom to i z Hiszpanami się pobawią. Baskowie skryci na pagórkowatej północy Hiszpanii oparli się Rzymowi i zachowali własny język, mający więcej wspólnego z celtyckim językiem Irlandii czy elfickim we władcy pierścieni niż z hiszpańskim (wywodzi się z łaciny tak jak francuski i włoski (kolesie się dogadują), Przykład nie zrozumiałości języka baskijskiego ? Askatasuna – wolność ( żadne tam liberty, libertas czy liberalny) Erakutsi zuen euskal gizarte bizirik zegoela eta – zdanie o społeczności Basków.
Ale lata tworzenia państwa z Hiszpanią zrobiło swoje, lata 70 te, język baskijski używany jest tylko przez garstkę starych górali pochowanych gdzieś po wiochach. I tu zaczyna się historia o cwanym Basku. Jak nie płacić na Extramadurę itp. ? Wykażemy swoją inność. Znaleźli się i ekstremiści, prawdziwi terroryści którzy faktycznie w apogeum nawet kilkadziesiąt razy rocznie wysyłali w zaświaty Hiszpanów. Nie to co imitacje z którymi walczy USA. 3 zamachy w ciągu 10 lat i już robi się histerię ale za to można najechać 2 kraje. A to ze akurat trzeba przetestować nową technologię wojskową i jeden z krajów leży na ropie to przypadki. Do rzeczy bomby bombami, ale to bardziej sposób na zwrócenie na siebie uwagi niż skuteczne działanie. Takie pomachanie łapką tu jesteśmy.
   Co zrobiono ? Wyłapano górali wyciśnięto z nich język i kulturę. Lingwiści usiedli, usystematyzowali, uzupełni luki, antropolodzy stworzyli książki o kulturze. W ten oto sposób od lat 70 lokalny rząd stopniowo krzewi baskowość wśród mieszkańców prowincji. Ludzie się z chęcią uczą bo każdy lubi się wyróżniać, nawet jeżeli jest troszkę sztuczne. A władze zacierają ręce bo przybywa im argumentów do coraz większej autonomii. Jak to wygląda teraz, język hiszpański jako język obcy w szkole, napisy po Euskara (baskijski) wszędzie. Cel zrealizowany podatki zostają w prowincji, płaci się tylko malutki ryczałcik. Teraz Barcelona i Majorka płacą za Andaluzyjskie teatry i baseny publiczne. Katalonczycy też podnoszą larum i starają się iść drogą basków. Ale rząd nie może więcej ustąpić ( Katalonia ma gospodarkę powiedzmy Czech – 7mln ludzi) a Kraj Basków to 1 mln ludzi czyli nie ma dramatu dla budżetu. Więc ta różnorodność to tylko to po trochu ściema promowana sztucznie. Bo o pieniądzach rozmawiać jest nie ładnie ale o kulturze to już co innego. Jak się podbijało pół świata to było okej a jak teraz trzeba dopłacić to już źle. W następnym wpisie postaram się opisać region andaluzyjski, do którego znów się udaję, a tym razem w zachodnią część.

1 listopada 2010

27.10-02.11

W przeciągu kilku dni udało mi się zachorować na tutejszą odmianę przeziębienia. Otóż jak wyglądają tutejsze choroby : potworny ból głowy, brzucha, powszechne dreszcze i zimno(ść). Natomiast co jest w tym pozytywne w nieszczęściu to rzecz taka, iż choroba trwa krótko. 2 dni i byłem całkowicie zdrowy. W sumie jeśli już w ogóle chorować, to nie wiem co lepsze: chorować dłużej jak w Polsce, czy krócej, a intensywniej jak tutaj. Właściwie może dojdę jak do tego doszło. Przez ostatnie dni, mimo dość dobrej temperatury 22-23 stopnie niesamowicie wiało, nawet przewaliło trochę palm w okolicy. Kiedyś zastanawiałem się dlaczego Ci ludzi chodzą z kurtkach i czapkach jak jest 10 stopni. Obecnie nie mam wątpliwości dlaczego. Po prostu są przyzwyczajeni do wysokiej temperatury. Jeśli przez 9 miesięcy w roku temperatura nie spada poniżej 20 stopni to każda zmiana oddziaływuje na ciało. Dlatego dla nas 15 stopni na jesień czy na wiosnę wydaję się sporo, gdzie już niektórzy chodzą w koszulkach, tak tutaj w ciepłych kurtkach, butach i szalikach. W historii przypomniała mi się sprawa mieszkańców wyspy Tristan da Cunha, których przetransportowano do Anglii z tropików w wyniku wybuchu wulkanu na wyspie. W ciągu 2 lat 15% populacji wyspy zmarło na skutek zmiany klimatu. Kolejny przypadek - mój kolega Juan, z Hiszpanii który był na Erasmusie w Warszawie. Przez całą zimę przechorował 2-3 miesiące. Ale zmieniając temat. W ciągu tych dni zaobserwowałem dziką gorączkę hiszpańską związaną z Halloween. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Halloween wyparł, zwłaszcza w mediach, chrześcijańskie znaczenie uroczystości Wszystkich Świętych. Mało kto zdaje sobie sprawę, że za modą, obcą hiszpańskiej kulturze, stoi konsumpcja oraz interesy wielkich firm! Obroty ogromne, mnóstwo ludzi w sklepach. Na ulicy setki, tysiące dzieciaków poprzebieranych za wampiry,demony,diabełki,duchy. Cukierek albo psikus! Typowe hasło, trzymało się często i gęsto. Co więcej przebrane były nie tylko dzieci. Mnóstwo młodych ludzi, studentów, licealistów. Dlaczego ? Odpowiedź bardzo prosta. Za przebranie można było się za darmo napić 1 drinka w klubie. I tak od klubu do klubu drink po drinku zataczało się pijane towarzystwo hiszpańskie od poniedziałku aż do niedzieli. Przy okazji w każdym barze jeszcze po parę euro zostawało i biznes gotowy. Popularyzacja tego święta wśród dzieci i młodzieży jest wg mnie kwestią buntu, snobizmu i chęcią zerwania z tradycjami. Nadto istotny jest też fakt iż wielu dorosłym Hiszpanom bardzo się to nie podoba.
Natomiast jak wygląda 1 listopada w Hiszpanii ? Dzień Wszystkich Świętych ma inny charakter niż w Polsce. Na cmentarze chodzi mniej osób, a miejsca pochówku zmarłych nie są - ze względów architektonicznych - dekorowane tyloma kwiatami i zniczami co w Polsce.
Hiszpańskie cmentarze różnią się od polskich. Niewiele jest płaskich grobów, na których można złożyć kwiaty i zapalić znicze. Są natomiast ściany, w które równo wmurowano trumny czy urny z prochami. Zmarli chowani są na czterech albo pięciu poziomach i tylko ci, których bliscy spoczywają na dole, mogą ustawić światła. Pozostali wstawiają w metalowe uchwyty wazony z kwiatami. W ten dzień nie czuje się tego klimatu świątecznego, sakralnego. Cmentarze są również zaniedbane
Do odwiedzenia grobów najbliższych coraz rzadziej poczuwają się młodzi.
2 listopada. Według tradycji, która ostała się jedynie w wioskach w Hiszpanii, w domach krewnych zmarłych, tworzy się ołtarz z fotografią, który jest poświęcony zmarłym. Świeci się świece umieszczone wokół stołu i kwiaty które mają być umiejscowione na cmentarzu następnego dnia. Dusze zmarłych czekają każdego roku na Święto Zmarłych, aby cieszyć się ołtarzami, które są wypełnione przedmiotami zmarłego, które odzwierciedlają jakiś aspekt życia zmarłego. Powinny być to takie przedmioty, które spowodowałyby żeby zmarły cieszył się z nich, gdyby żył. Następnego dnia po modlitwie za zmarłych, z rodziną można iść na cmentarz i złożyć kwiaty na grobach swoich zmarłych. Zazwyczaj na "ołtarzu zmarłego" znajdują się produkty żywnościowe, które dopiero po zaniesieniu kwiatów na cmentarz można razem spożyć. Wydaje mi się że coś podobnego jest w tradycji prawosławnej ?
W miastach hiszpańskich święto jest obchodzone(jeśli w ogóle jest, bo od tego powinienem zacząć) w sposób bardziej prosty, zamiast umieszczać dary na całą noc, można je spożyć od razu po położeniu na ołtarzu, a wieczorem pójść na cmentarz odwiedzić swoich zmarłych i pozostawić kwiaty. Ten dzień jest hołdem dla wszystkich zmarłych, którzy nie są już z nami i jest z radością, ponieważ pozwala nam o nich pamiętać. Krewni i przyjaciele zbierają się w domu, aby pamiętać o zmarłych. Podczas tego krótkiego spotkania, tradycyjne jest spożycie kawy podczas rozmowy i wspominanie o nim.
I na koniec
Co jeszcze udało mi się ciekawego zobaczyć ? Pewnego dnia na ulicy przechadzałem się ze znajomymi z Polski i zagadała do nas dziewczyna. Okazało się iż jest Polką, przyjechała parę miesięcy wcześniej do pracy i szuka znajomych, z kimś kim mogłaby pogadać. Widać że była samotna, trochę porozmawialiśmy, daliśmy namiary na siebie, zaprosiliśmy na imprezę. 26 lat, ładna, sympatyczna dziewczyna, ukończone studia filozoficzne na Uniwerku Warszawskim. To smutne że młode osoby decydują się na taki krok. Z dala od rodziny, przyjaciół, znajomych. Ale przykłady tego typu można by mnożyć.
Wczoraj licznik odwiedzin łącznie naliczył 2500 wejść na stronę. Dziękuję !

26 października 2010

25-26.10

Ufff, udało mi się ostatecznie ułożyć plan i wygląda on następująco : poniedziałek wieczorem gra w piłkę nożną. Wtorek prawo własności intelektualnej Unii Europejskiej, hiszpański i siłownia. Środa siłownia, piłka nożna. Czwartek jest najgorszy : ochrona praw konsumenta, wolności publiczne, hiszpański. Piątek siłownia, ochrona praw konsumenta (wykład) ,prawo nawigacji i filozofia prawa. Zacznijmy od samego uniwersytetu. Na moim kampusie mam bibliotekę, budynek sportowy, budynek administracyjny oraz 5 budynków typowo uczelnianych. Zajęcia zawsze mam w tym samym budynku(poza wyjątkowymi sytuacjami). Jest to duże ułatwienie. Posiadamy dwa rodzaje sal jedne typowo szkolne na 35 osób drugi typ na 100 osób. Wydaję się, że ze względu podział w planie zajęć na ćwiczenia i wykłady. Te drugie odbywają się w identycznej formie jak ćwiczenia, więc niestety niemożliwe jest zgubienie się wśród masy studentów na auli. Najwięcej osób w sali ile widziałem to około 40. Jeśli chodzi o wyposażenie sportowe, stoi na bardzo wysokim poziomie. Kilka boisk piłkarskich (na każdy kampus przypada 1 duże i 4 małe), kilka boisk do kosza. Siłownia zamknięta i otwarta, basen, korty tenisowe(pod którymi znajdują się parkingi podziemne), boisko do piłki plażowej, tor do łucznictwa, hala sportowa na każdy kampus, sale treningowe i wiele wiele innych(np. windsurfing - bliskość morza). Boiska są tak naprawdę na każdym rogu i również dzieci mają gdzie trenować. W odniesieniu do piłki, duży nacisk jest kładziony na szybkość i technikę. Praktycznie nie ma gry ciałem. Mało dryblingu, za to dużo podań.Teraz nie powinno ulegać wątpliwości, dlaczego Hiszpanie są mistrzami świata w piłkę nożną.

24 października 2010

23-24.10

Krótko i zwięźle o ruchu drogowym. Do czego służą światła awaryjne w aucie, wynika z samych ich nazwy. Hiszpanie wymyślili nowe ich zastosowanie, w większości wypadków kierowca włączając je chce powiedzieć: „ Parkuje na środku pasu ruchu, bo nie ma miejsca, ale muszę zrobić właśnie zakupy w sklepie obok, zaraz wracam”, albo coś w tym rodzaju. Ogólne w Hiszpanii samochody parkuje się bardzo blisko siebie. Istnieje tendencja do zostawiania samochodów na luzie, aby podczas wyjeżdżania z miejsca leciutko przepchnąć samochody trochę do przodu i do tyłu. Co do ruchu uliczne, co do zasady w mieście auta poruszają się spokojnie pewnie z powodu wąskich jednokierunkowych uliczek i dużej ilości pieszych. Muszę przyznać że są wobec pieszych bardzo uprzejmi. Zawsze przepuszczają ludzi na pasach, co nie raz wprowadziło mnie w zakłopotanie, w Polsce się czeka aż auto przejedzie tutaj nie. Piesi, właśnie czym jest dla nich światło na zebrze? Sugestią, i niczym więcej, a sama zebra jest tylko zmarnowaną farbą, z punktu widzenia pieszego wylaną w zupełnie przypadkowych miejscach. Sam już patrze najpierw na rozmieszczenie aut na drodze, a w drugiej kolejności zerkam na światło. Nie raz zdarzało mi się przechodzić obok policji na czerwonym świetle. Teraz już wiem, dlaczego mój kolega Hiszpan w Polsce regularnie łamał ten przepis. Co do mandatów są one bardzo wysokie. Właściwie można przeliczyć je w proporcji euro do złotówki. Czyli jazda bez kasku na motorze - 200 euro, zakłócanie ciszy nocnej 300 euro itd. Są naprawdę horrendalnie wysokie. Z tym że istnieje bonus, w przypadku płatności w ciągu kilku dni, stawka może nawet spaść o 50%. System ciekawy, stosowany np. w Warszawie w przypadku braku biletu w komunikacji miejskiej. Ja natomiast jestem zwolennikiem fińskiej i szwedzkiej metody płatności mandatów, gdzie wysokość mandatu zależy od zarobków osoby popełniającej wykroczenie. Samo naliczanie mandatu trwa znacznie szybciej niż
w Polsce! W każdym fińskim radiowozie drogówki jest laptop podłączony do internetu, policja łączy się przez niego z urzędem podatkowym, dane automatycznie wprowadzane są do komputera, łącznie z ilością osób na utrzymaniu i innymi danymi, natychmiast obliczana jest kara i drukuje się mandat. Uważam, że ten system jest po pierwsze bardzo sprawiedliwy, a po drugie bardzo skuteczny. Nie rozumiem jak można w Polsce dopuszczać do takiej sytuacji gdzie ludzie biedni i bogaci płacą ten sam mandat? To jest bardzo niesprawiedliwe i bezsensu. Kara ma być równa dla wszystkich, a mandat 100 zł dla bogatego i 100 zł dla biednego to nie jest równa kara, kwota kary jest równa, ale sama kara nie jest równa, ponieważ biedny zostaje o wiele bardziej ukrany tym 100 zł niż bogaty. Fiński system jest sprawiedliwy- każdy odczuje karę tak samo, a także na równi odstrasza biednych i bogatych od popełniania wykroczeń.
I na koniec krótki film :) 
http://www.youtube.com/watch?v=34fxKnmtgnk 

22 października 2010

16.09 – 22.09

W dniu lotu obudziłem się o godzinie 6:45. Właściwie to obudził mnie kolega, z którym miałem razem wybrać się do Madrytu. Szybko zdałem sobie sprawę, że umawialiśmy się o 6:40 w metrze. Wybiegłem szybko z mieszkania, spóźniony na szczęście spakowałem się wcześniej w nocy. Na lotnisko dotarłem o 7:40 . Na miejscu zaczęliśmy szukać naszego lotu na 9 tą. Rozegraliśmy mały dialog :
JA : yyy, chyba nie ma lotu na 9 tą
Kolega: no jak nie ma, jak jest :)
Ja: ale nie ma na tej tablicy, jest jakiś o 8 smej, może sprawdźmy na bilecie
Kolega: za chwilkę, nie chce mi się ściągać plecaka
Ja : no ale może jednak sprawdzimy
Kolega : no dobra dobra...
Po czym kolega wyciągnął kartę i dalej :  To niemożliwe...
Okazało się że lot mamy na 8:00. Właściwie zdołaliśmy przeczytać tylko to i zaczęliśmy biec szukać bramki. Płytki oddech, miękkie nogi. Przeszliśmy przez bramki wykrywające metal i kazano nam również zdjąć buty(metalowe elementy). Z braku czasu, wzięliśmy je pod pachę i biegliśmy dalej. Była prawie 7:50 i już wchodziły ostatnie osoby do rękawa. Ustawiliśmy się za nimi i rzutem na taśmę udało nam się dostać do samolotu. Ogromne szczęście. Lot trwał bardzo krótko, bo jeszcze przed 9 tą byliśmy w Madrycie. Na miejscu ulokowaliśmy się u kolegi, którego poznałem 1 dzień przed przyjazdem. Można to nazwać takim małym couchsufingiem. Couchsurfing jest niezwykłą formą zawiązywania znajomości z ludźmi zamieszkującymi na całym świecie, którzy dzięki swojej życzliwości ułatwiają sobie nawzajem podróżowanie oraz zwiedzanie świata. Termin couchsurfing dość trudno przetłumaczyć na język polski. Wśród grupy zajmującej się tłumaczeniem zrodził on wiele kontrowersji. Wydaje mi się, że na razie postanowiono zostawić angielską wersję słowa, a najbardziej trafnymi odpowiednikami są „kanaposurfing” czy też po prostu „poszukiwanie kanapy.” Oczywiście zaprosiliśmy kolegę również do Valencji :). Madryt okazał się pięknym miastem. Jeśli ktokolwiek był w Paryżu, można go do tego miasta porównać. Ludność kształtuje się w granicach 3.3 miliona. Moim zdaniem jest ładniejszy niż Barcelona. Madryt leży w centralnej części Półwyspu Iberyjskiego. Średnia jego wysokość nad poziomem morza to 667 metrów. Jego położenie w centralnej części półwyspu sprawia iż miasto leży w strefie klimatu kontynentalnego suchego i surowego. W związku z czym były dość duże wahania temperatury. Jak my to nazywaliśmy "Było trochę rześko". Czyli 18 stopni w dzień i 7 w nocy. W porównaniu do Walencji było zimno. Większość mieszkań oczywiście nie posiada centralnego ogrzewania, także można sobie wyobrazić jak wyglądają noce. Nasze posiadło ! Ale niestety było włączone w dzień, kiedy było ciepło. Cała Hiszpania :). Jeszcze co do miasta to leży kilka kilometrów od łańcucha górskiego Sierra de Guardarama, stąd jego wysokie położenie. Posiada ponad 279 stacji metra(15 nitek), czyli jedenastokrotnie więcej niż Warszawa. Zastanawiam się, co wynika z takiego stanu rzeczy ? Można wiercić w skałach, dziurach w Hiszpanii, a tak ciężko wiercić po równinie ? Wracając do tematu, pierwszego dnia zwiedzaliśmy parki i place w Madrycie. Nie zabrakło Plaza Mayor, Puerta del Sol, Parku Królewskiego, Parku Retiro, Plac Kolumba, Santa Ana itd. Tego dnia zwiedziliśmy również Museo del Prado. Zbiory Muzeum Prado obejmują dzieła z kolekcji królewskiej, zbierane od XVI do XX wieku. Hiszpanie mogą być dumni z tego muzeum, bo bardzo dużo obrazów udało im się zachować. W historii, był tylko jeden poważny moment w którym Hiszpania dostała cios i mogła stracić dzieła. Była to kampania napoleońska na początku XIXw. Dodatkowo jeszcze wojna domowa w latach 1936-39, ale to wiadomo iż nie była to wojna rabunkowa. Chciałbym tutaj nawiązać do Polski, gdzie straciliśmy 90% dzieł podczas II wojny światowej. Natomiast w Museo del Prado przykładowo można zobaczyć dzieła Rubensa, Rembranta, Valazqueza,El Greco, Goyi, Piccassa, Daliego. Te ostatnie najbardziej mi się spodobały. W związku z czym następnego dnia  postanowiliśmy udać się do kolejnego muzeum malarstwa. A konkretnie Museo Reina Sofia. Oprócz muzeum sztuki nowoczesnej, można tam zobaczyć właśnie obrazy Daliego i Picassa. Kolejny etap to już zwiedzanie Museo Naval. Świetna kolekcja, ciekawe modele statków, broni zebranej z całego świata (Tajlandia, Japonia, Fidżi, Indie itd.). Chyba najlepsze muzeum w jakim byłem do tej pory. Co ciekawe po raz pierwszy spotkałem się portretem Franco. Nawiązująca do niego wojna domowa była wojną przeciwko procesowi rewolucyjnemu w Hiszpanii. Wygrała prawica i nie była to prawica faszystowska, jak się utrzymuje. Potem nastąpił dość długi okres dyktatury. Większość ludzi w Hiszpanii przestała w tym czasie wyznawać poglądy lewicowe, bo lewica dopuściła się straszliwych zbrodni. Jej przedstawiciele zabijali się nawzajem i torturowali, a przywódcy uciekli z olbrzymim łupem, skarbem zrabowanym nawet ludziom ubogim, z lombardów, w których zastawiali skromną biżuterię, jaką posiadali. Wszystko zabrali przywódcy Frontu Ludowego. Konsekwencją była ich całkowita dyskredytacja. Z czasem w Hiszpanii wszystkie te historie o prawicy i lewicy uległy zapomnieniu. Dzięki temu możliwe było przejście do demokracji. Teraz jednak rząd José Zapatero wskrzesza starą nienawiść. Wymyśla przy tym rzeczy absurdalne, na przykład kompletnie fałszywą liczbę 140 tysięcy zaginionych. Typowy przykład kłamstw komunistycznej propagandy. To rzeczywiście tworzy głębokie podziały w społeczeństwie. Podziały, których wcześniej nie było. Nawiązałem do tego ponieważ poniosłem ten temat z Hiszpankami lokatorkami, które stwierdziły iż mają nawet przedmiot na uczelni który jest ściśle poświęcony Franco i nie pewno nie nastawia on pozytywnie do tej osoby. Moim zdaniem generał Franco, dla niektórych "zbrodniczy faszysta", to człowiek, który uratował Hiszpanię przed:komunizmem, udziałem w II wojnie, upadkiem gospodarki, upadkiem moralności chrześcijańskiej. Ale wracając do tematu, po muzeum Naval, wybraliśmy się na Plaza de Toros, a konkretnie na Corridę. Korrida to rytualna walka z bykiem, widowisko popularne w Hiszpanii, według niektórych zwyczaj sprowadzony na Półwysep Iberyjski przez Arabów (część uważa że wywodzi się od Rzymian, ja również popieram to stanowisko). Kiedyś zwyczaj popularny wśród arystokracji, w walkach brali udział nawet królowie. Obecnie walka składa się z kilku uświęconych tradycją etapów. Najpierw toreadorzy drażnią byka, prowokując go do ataków za pomocą żółto-różowych płacht (capa). Następnie pikador (jeździec na koniu obłożonym materacami) wbija mu lancę w unerwiony garb tłuszczu na karku. Dalej piesi (banderilleros) starają się wbić mu w to samo miejsce krótkie włócznie (banderille). To najbardziej efektowny moment moim zdaniem. Właściwe trafienie powoduje, że byk na chwilę zwalnia, co pozwala ludziom bezpiecznie uskoczyć sprzed jego rogów. Banderille powinny pozostać wbite w garbie byka, a zdobiące je długie, kolorowe wstążki dodatkowo drażnią zwierzę. Wszystkie te etapy mają na celu osłabienie mięśni karku byka, by ten trzymał głowę nisko, oraz miał nieco wolniejsze ruchy głową. Kiedy byk jest już zmęczony, występuje matador (zabijacz). Unika rogów, myląc byka ruchami małej mulety. Kiedy się upewni, że zmęczone zwierzę przestaje reagować, stara się je zabić trafiając szpadą w miejsce wielkości monety na karku byka. Taki cios przerywa rdzeń kręgowy. Kiedy ta sztuczka uda się za pierwszym razem, matador zyskuje brawa widowni i ma prawo odciąć sobie na pamiątkę ucho byka, czasem również ogon. Martwe zwierzę zostaje szybko zasłonięte płachtą i odciągnięte na bok przez osły lub muły. I tak do 6 razy sztuka podczas jednego wieczoru. To opis, a rzeczywistość jest brutalna. Leje się krew i biedne zwierzę jest skazane na śmierć. Nie jest to walka byków. To jest ceremonialne zabijanie byka. Tak jak w Polsce zabijano świnkę i schodziła się cała wieś aby oglądać ceremonię, tak tutaj zabija się byka. Ale zacznijmy od początku. Bilety najlepiej kupić trochę wcześniej w kasach, które są przy arenie. Miejsce jest dość istotne, bo: jest tam część zacieniona (lepsza) i nasłoneczniona (ciężko wytrzymać w madryckim słońcu- aczkolwiek o tej porze roku było fajnie). Ponadto ważny jest rząd- najlepszy jest ten przy którym jest przejście, gdyż jest więcej miejsca na nogi. W innych rzędach dla dorosłego mężczyzny jest trochę ciasno. Choć miałem dobre miejsce to i tak na nadmiar przestrzeni nie narzekałem. Warto o tym wcześniej wiedzieć- chociaż nie ma też co przywiązywać do tego większej wagi. Następna rzecz to to na czym się siedzi. Płacąc za bilet mamy zarezerwowane miejsce, ale pod pupą jest beton. Oczywiście na korytarzach i arenie krążą osoby (almohadillas), które wypożyczają miękkie poduszki (chyba po 1 euro). Można też zrobić jak większość widowni- usiąść na czymkolwiek: gazecie, bluzie itp. Na terenie areny (budynku) znajduje się oryginalna restauracja- udekorowana wypchanymi byczymi łbami i rogami. Życie mieszkańców i kibiców odbywa się jednak w pubach wokół areny- warto tam zajrzeć i poczuć „klimat”. Tak już pisałem walka jest podzielona na kilka części. Ostatnia część zwana częścią śmierci jest zwieńczeniem całego przedstawienia, a torreador jest głównym aktorem. Na koniec podawane są wyniki. Publiczność oczywiście może wyrażać swoje uznanie lub wygwizdać nieudaczników. Do wyrażania swoich opinii służą chustki. Chustkami porozumiewa się także przewodniczący corridy kierując jej przebiegiem. Chusta czerwona oznacza wezwanie do wbicia czarnych banderilla w grzbiet tchórzliwego byka. Chusta zielona nakazuje fizyczne usunięcie byka z areny. Niebieska, która jest bardzo rzadko pokazywana oznacza, że byk był bardzo odważny i należy go pośmiertnie przeciągnąć wokół areny. Najrzadziej używaną chustą jest pomarańczowa, która daruje życie zwierzęciu. Jeszcze co mogę dorzucić od siebie, po śmierci 3 byka scenariusz już był całkowicie znany i robiło się trochę nudno. Czwarty byk był zabijany tak nieudolnie że publiczność machała białym chusteczkami. To znak że byk był zabity nieprofesjonalnie. Publiczność w głównej mierze stanowili turyści i tylko niewielka ilość Hiszpanów krzyczała : OLE ! OLE !. Jeśli chodzi o corridę jest to sport, który budzi wielkie kontrowersje wśród społeczności międzynarodowej, a nawet wśród samych Hiszpanów. Trzeba jednak pamiętać, że tradycje tego sportu sięgają wieków. Ja sam uważam, że zabijanie byków na arenie jest bardziej humanitarne niż zabijanie ich na przykład w rzeźniach. Jest to ceremonia. Aczkolwiek poszedłem raz i więcej nie skorzystam, ale polecam każdemu. Co dzieje się w rzeźniach przy naszych domostwach nie wiemy, bo o tym się nie mówi, natomiast o corridzie mówi cały świat i ludzie są zbulwersowani. Na arenie byk może przynajmniej zaprezentować swoje walory. Nie oznacza to oczywiście, że nie jest mi ich żal, bo żal mi jest tak naprawdę każdego żywego stworzenia, ale jeśli już jest przeznaczone na zabicie to jest to chyba lepsza forma zabójstwa. Corridy nie polecam ludziom bardzo wrażliwym, a tych, którzy chcą zobaczyć jak to wygląda zapraszam do przejrzenia zdjęć. Jeszcze taka mała ciekawostka : w Katalonii zakazano walk byków, natomiast dozwolona jest aborcja.
Kolejny dzień to zwiedzanie pałacu królewskiego, zbrojowni i apteki królewskiej. Oczywiście wszędzie niedozwolone było robienie zdjęć, jednak udało nam się trochę uczknąć:). Po zwiedzaniu, wybraliśmy się tradycyjnie już na górkę w pobliżu Museo Prado. Urządzaliśmy tam sobie godzinne sjesty, po drugim śniadaniu w dźwiękach utworów lutniarza który zawsze tam pogrywał. Wieczorem udaliśmy się na Santiago Bernabeu, lecz nie wchodziliśmy do środka, ze względu na dość drogie wejście : 20 euro. Lot powrotny do Walencji mieliśmy o godzinie 6 rano, w związku z czym postanowiliśmy spędzić noc na lotnisku. Udało nam się znaleźć miejsce w gumowych pasach do bagaży. Było dość wygodnie, jak na takie warunki. Obok toaleta, restauracja. Koło 1 w nocy pojawił się personel techniczny. Byliśmy przekonani iż zostaniemy przegonieni, ale to w końcu Hiszpania. Panowie zgasili nam światło w tej części lotniskach i pozwoli spokojnie spać. Byliśmy w dużym szoku. Ogólnie Hiszpanie to naprawdę świetni ludzie. Zawsze pomogą znaleźć drogę, zapytają o samopoczucie. Podsumowując, wyjazd naprawdę nam się udał, można jedynie dziękować Bogu, że udało nam się dotrzeć na czas na lotnisko w Walencji pierwszego dnia. Zdaliśmy sobie sprawę że nie raz narzekamy na to co się złego stanie, a nie cieszymy się z takich rzeczy. Życie jest na tyle krótkie, że warto się cieszyć ze wszystkiego, nawet takiej sytuacji. W czwartek wróciłem do domu i od razu ruszyłem na zajęcia. Dowiedziałem się że muszę przygotować 3 eseje z różnych przedmiotów, a dodatkowo że mam pracę domową zadaną na następny dzień. Profesor (jak że jestem w grupie z jednego przedmiotu jedynym erasmusem) poprosiła mnie o nie wychodzenie nigdzie na imprezy i przygotowanie pracy. Także siedziałem 3 godziny nad pracą domową i szukałem orzeczeń sądów hiszpańskich dotyczących ochrony praw konsumenta. Stwierdziła że Erasmusi zawsze dużo piją alkoholu i że albo trzeba ich cisnąć albo nic z tego nie będzie. W związku z czym dostałem jeszcze do poczytania jej książkę, oczywiście po hiszpańsku. Kolejny szok :). W piątek dowiedzieliśmy się o śmierci Oliver Daniel Llorente, studenta prawa Uniwerku w Walencji, który zmarł po tym jak bronił bitą dziewczynę na ulicy. W związku z tym wydarzeniem, odsłonięto pamiątkową tablicę na murach uczelni. Troszkę się dzisiaj rozpisałem, dziękuję za Twoje odwiedziny na blogu. Łącznie jest już ich ponad 2000.

Zdjęcia : Dzień 1 http://picasaweb.google.com/110109153723433594751/MadridDzien1#
Dzień 2 http://picasaweb.google.com/110109153723433594751/Madrid2#
Dzień 3 i 4
http://picasaweb.google.com/110109153723433594751/Madrid3#

16 października 2010

Andalucia 9-15.10

Przepraszam za brak wpisu, ale niestety brak czasu powoduje iż nie miałem okazji spędzić chwilę czasu przy komputerze, ale teraz już nadrabiam zaległości. W sobotę rano wyruszyliśmy w podróż do Andaluzji. Zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu, z tego względu iż była nas 5 osób(na pokładzie wraz z Szwajcarem) i była to wygodniejsza opcja, tańsza i umożliwiająca poznanie wielu nieznanych miejsc. Na początek nie obyło się bez drobnych kłopotów w wypożyczalni samochodów, ale wszystko na szczęście zakończyło się pomyślnie. Jako pierwszy cel wycieczki obraliśmy sobie Cullerę, miasteczko leżące około 30 km na południe od Walencji. Tam spędziliśmy chwilkę, zjedliśmy śniadanie i porobiliśmy kilka fotek. Drugi postój odbyliśmy w Benindormie, bardzo sławnym mieście na wybrzeżu, do którego ciągną rzesze mieszkańców Madrytu celem wypoczynku. Jest to typowo komercyjne miasto, z dużymi blokami mieszkalnymi, jednym słowem masówka dla turystów. Spędziliśmy tam chwilkę, plaża była kamienista, w pewnych miejscach żwirkowa. Następny etap to już Polop la Nucia. Droga do Polop jest pełna zakrętów i wiedzie ostro w górę, przechodzi przez wąskie przesmyki, położenie tej wsi zapewnia spektakularne widoki i sprawia, że zapomina się o dość trudnej trasie, jaką należy pokonać. Górskie miasteczko, zupełnie zapomniane, a zarazem bardzo piękne. Na miejscu, spostrzegliśmy iż odbyła się godzinę wcześniej wielka impreza, z tradycyjnymi daniami hiszpańskimi. Nie udało nam się na nią załapać natomiast załapaliśmy się w restauracji na tapas. Aby spróbować wielu hiszpańskich potraw naraz, wystarczy wstąpić do baru i poprosić właśnie o tapas. Wywodzą się one z Andaluzji, lecz są popularne w całej Hiszpanii. Zamawiając tę przekąskę, nawet jeśli to będzie tylko przystawka w rodzaj szynki lub sera, zawsze można oczekiwać małych porcji różnych potraw. I na przykład mogą być to klopsiki w sosie, smażone kalamary, flaki, torilla, grzanki z sardynkami, grzanka z kaszanką, szaszłyki z jagnięciny, ślimaki i wiele wiele innych. Zwykle każdy z nas zamawiał kilka różnych tapas, więc jedząc w grupie znajomych można się podzielić i spróbować kilku potraw naraz. Tapas są idealną szybką przekąską lub lekkim posiłkiem. Praktycznie przez cały pobyt w Andaluzji, mieliśmy okazję kosztować tych smakołyków. Wychodziło jak na Hiszpanię w miarę tanio 5-7 euro od osoby za naprawdę syty obiad:). Następne miejsce to już el Castell de Guadalest. Zameczek przypominający trochę greckie Meteory. Co prawda nie tak wielkie jak owe klasztory, aczkolwiek całkiem zacny. Miasteczko otoczone przez góry Aitana, Serella i Xorta było niegdyś prawdziwą twierdzą wojskową. Wspaniałe fortyfikacje sięgają 715r ne, czasów walk z Maurami. Niestety trzęsienie ziemi z roku 1644r poważnie uszkodziło fort oraz wiejskie domy, zaś wojna o hiszpańską sukcesję uczyniła kolejne szkody.Miasto powstawało wokół twierdzy. Początkowo mieszkali w nim obrońcy murów zamku. Miasto Maurów z ich domami i udogodnieniami wybudowano przed bramą San Jose. Ta historyczna część miasta zwana "el Arrabal" z typowymi uliczkami, placami sklepikami i muzeami zachował się po dziś dzień.Przepływająca przez ten obszar rzeka tworzy duży zbiornik pod miastem. Guadalest została uznana za pomnik o wartości historycznej i artystycznej i jest jedną z głównych atrakcji turystycznych Hiszpanii. Wieczorem zmęczeni, udaliśmy się do Alcoy. Miasteczko typowo górskie, 60 tysięczne. Na miejscu udaliśmy się do znajomych z Ibizy i przenocowaliśmy. Kolejny dzień to już Alicante. Miasto nad morzem z piękną plażą i zamkiem. Trochę zwiedziliśmy, powspinaliśmy się i szybko wyruszyliśmy dalej. Kolejny punkt to Kartagina(hiszpańska) i położone koło niej piękne góry. A tam najdziwniejszy zamek w jakim byłem w życiu. Totalnie nieodkryty, zagubiony gdzieś w skałach, bez turystów. W środku ciemności, szczury i zaniedbane pomieszczenia. Oświetlaliśmy teren flashem z aparatów i komórkami, ponieważ nie było widać drogi. Było również niebezpiecznie, gdy kolega wpadł do jednej z dziur, ale na szczęście skończyło się wszystko dobrze. Dokładnie jak się okazało to przerobiony zamek na bunkier i schron z potężnymi działami miotającymi pociski na ponad 50 km. W Kartagenie okazało się iż musimy udać się do Almerii, ponieważ nie znajdziemy noclegu w Murcii. Była to bardzo dobra decyzja, ponieważ niemalże zauroczyliśmy się w tym mieście. Świetne jedzenie, piękne krajobrazy, piękna pogoda, plażowanie. Oczywiście nie zabrakło zwiedzania zamku (4 z kolei). Tym razem był to zamek Maurów, o zupełnie innym charakterze i wyglądzie. W Almerii spędziliśmy łącznie 2 dni, po czym udaliśmy się do miasteczka westernowego, gdzie nakręcono ponad 250 tego typu filmów. Teren pustynny, skalisty przypominający dziki zachód w Stanach Zjednoczonych. Niemiłosierny upał (ponad 31 stopni). Wracając z pustyni, w drodze do domu zahaczyliśmy o kilka miast, między innymi : Lorca(piękna katedra i rynek), Murcia, Elche(wizyta u koleżanki i miasto jako całokształt na duży plus). Po drodze troszkę zabłądziliśmy(nie posiadaliśmy GPSu, tylko mapy) i trafiliśmy do bardzo dziwnego miasta. Wszystkie domy wyglądały tak samo i wszędzie były ronda. Zajęło nam co najmniej 30 minut żeby się z niego wydostać. Ubaw po pachy, ale po kilkunastu minutach zaczęliśmy się trochę obawiać, że nigdy z niego nie wyjedziemy. I w końcu powrót ! Nareszcie, poczułem się pierwszy raz za granicą że wracam do domu. Czwartek i piątek powrót do szarej rzeczywistości. Zajęcia na uniwersytecie. W sumie to nawet przyjemność :). Poznałem bardzo przyjaznych ludzi, którzy mi pomagają i służą radą. A tymczasem znów pakuję walizki i wypatruję wyprawy do stolicy Hiszpanii.
1. Cullera (plaża) 2. Benindorm (te skały) 3. Polop (ładne widoki ) 4. Castell de Guadalest (ten z jeziorem)
5. Alcoy 6. Alicante 7. Kartagina
7. Kartagina 8. Almeria 9. Pustnia westernowa 10. Lorca 11. Murcia

Więcej zdjęć wkrótce! 

 Zdjęcia z pustyni westernowej
http://picasaweb.google.com/waldemar.pilawa/4Dzien#

 TAPAS en Almeria !