Blog powstał celem upamiętnienia wyjazdu Erasmus-Valencia 2010/11 w dniach 13.09.2010 - 31.01.2011





27 grudnia 2010

Portugalia

W tym roku podjąłem decyzję aby pozostać w święta na obcej ziemi. Wraz z mamą wybraliśmy się do Portugalii. Wybór padł na Porto oraz Lizbonę. Porto zaciekawiło nas bardziej, w nim spędziliśmy 3 dni oraz 1 dzień w Lizbonie. Miasto zbudowano na skalistych zboczach doliny rzeki Duoro. Zabudowania wznoszą się na wysokich na kilkanaście pięter wzgórzach, z których najwyższe wieńczy katedra i pałac arcybiskupi. Oba brzegi rzeki spina sześć mostów, z których najstarszy zaprojektował uczeń Eiffla - Teofil Seyrig. Stalowa i dwupoziomowa konstrukcja mostu wznosi się obok starówki stanowiąc ważny element panoramy miasta.Kolorowe domki piętrzą się jeden na drugim, a rzeźbione balkony upstrzone są kolorowymi parasolkami, markizami i suszącym się praniem. Niektóre kamienice są pięknie zdobione tradycyjnymi dla Portugalii azulejos - ręcznie malowanymi płytkami ceramicznymi. Elewacje innych są malowane ostrymi kolorami, a portale okien i drzwi przeważnie rzeźbione są z jasnego kamienia. Stanowi to ciekawy kontrast. Niestety większość kamieniczek jest bardzo zniszczona, ale mimo to nie straciły one swojego uroku. Wąskie, kręte uliczki pełne są zaułków, małych placyków, przesmyków między kamienicami i tajemniczych podwórek - to właśnie Ribejra. Na ruinach starych kamienic wylegują się koty. Pozostałości starych murów obrastają bluszcze, a gdzieniegdzie w ogromnych baliach z tarkami kobiety z zakasanymi rękawami na środku ulicy robią pranie. Odnieśliśmy wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie. Wąskimi uliczkami próbowaliśmy dostać się na plac przed katedrą, nie było to jednak proste gdyż nawet mapa nie pomaga tutaj za bardzo. Łatwo się zgubić w plątaninie pseudo-uliczek, które nigdzie nie są zaznaczone i wcale się nie nazywają. Co gorsza wiele z nich kończy się ślepo. Spacer z przygodami ma jednak swój urok - kiedy w końcu znaleźliśmy się na samej górze, nagrodą za nasz trud był przepiękny widok na całe miasto.
Na placu przed katedrą stoi bogato zdobiony pręgierz oraz zrekonstruowana wieża Torre Medieval. Przy placu znajdują się też pałac arcybiskupi i katedra. Sama katedra powstała w XII-XIII wieku. Zbudowana początkowo w stylu romańskim miała charakter obronny. Potem, podobnie jak wiele kościołów, była przebudowywana i obecnie stanowi zlepek baroku, portugalskiego stylu manuelińskiego i klasycyzmu.
Portugalczycy wyznają zasadę, że nie samym chlebem człowiek żyje. Doszli do wniosku, że potrzeba mu jeszcze wina. Winiarni widzieliśmy tu więcej niż piekarni, a w restauracjach i barach gościom natychmiast podaje się dzban sangrii. W sklepikach z winem wybór jest olbrzymi. Na półkach nie brakuje oczywiście portugalskiego specjału - porto. Butelki są wielkie, litrowe. Przeciętny Portugalczyk wypija 95 litrów wina rocznie!
Ten imponujący wynik jest przede wszystkim zasługą panów, którzy całe popołudnia spędzają w knajpach. Nie znaczy to jednak, że Portugalczycy piją bez umiaru. Przy winie gawędzą z przyjaciółmi, grają w warcaby. Widok upojonych do nieprzytomności jegomościów, którzy pełzną po ulicy na czworakach, nie jest tutaj znany. Portugalczycy to nie pijacy. To smakosze!
Obok wina z pewnością najbardziej smakuje im kawa. Musi być bardzo mocna i aromatyczna. Tubylcy zaczynają dzień od malutkiej jak naparstek filiżanki czarnego naparu. Pija się go w kafejkach (na stojąco!) albo zamawia do pracy. Kawa jest tania, więc mało kto parzy ją w domu. Do porannej kawy Portugalczycy bardzo lubią chrupać migdałowe ciasteczka.
Zwiedziliśmy również Lisbonę, miasto jak dla nas przeciętne. Nie oddaje całej istoty Portugalii, typowo europejskie.
Z dniem dzisiejszym kończę pisanie bloga... Jest to spowodowane ograniczeniami czasowymi. Jeśli ktoś jest zainteresowany dajcie znać. Do zobaczenia w Polsce :)

23 grudnia 2010

22 grudnia 2010

Afrykańska przygoda czyli wyprawa do Maroka cz.2

Pokrótce opiszę etapy naszej wyprawy
Jadąc do Maroka jako wczasowicz nie pozna się tak naprawdę tego kraju. Leżenie w hotelu, zwiedzenie objazdowe miejsc turystycznych i kilku bazarków, nie oddaje całości sytuacji w kraju. Ale do sedna, pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy to Marakesh. Jest on uznawany za stolicę kulturowo-historyczną Maroka i jednym z czterech największych aglomeracji tego kraju. Najciekawszym miejscem jest niewątpliwie plac Djemaa El Fna, nazywany czarodziejskim placem. Rano słynny plac jest targowiskiem, a popołudniu zmienia się w miejsce czarów i magii.
Można tu spotkać artystów i rzemieślników wszelkiej maści od tancerzy do zaklinaczy węży.
Wędrując po starym mieście ma się wrażenie, że czas się zatrzymał w czasach średniowiecza. Na środku placu ustawione stragany i stoły kuszą i nawołują rozległym bukietem zapachów aby oddać się pokusie obżarstwa. Zjadam Bruszety- polskie szaszłyczki. Następnie powrót do hostelu, przechodzenie przez ruchliwe marokańskie ulice, na których raczej nie ma sygnalizacji świetlnej. Jest to dość trudne, o czym przekonałem się na własne oczy stojąc na środku jednej z ulic. Po ulicach szaleje masa młodych Marokańczyków na motorowerach. Następne dni to już środkowa część kraju. Casablanca. Większość turystów wyjeżdża z Casablanki rozczarowana. Oprócz nazwy, miasto to nie ma bowiem w sobie nic romantycznego. Z szerokimi alejami, wieżowcami i luksusowymi hotelami miasto przypomina bardziej ruchliwe centrum biznesu, niż scenerię melodramatów z czasów II Wojny Światowej . Niemniej jednak, jak się dobrze postarać, to można tu odnaleźć całkiem przyjemny klimat Orientu, który uwidacznia się zwłaszcza na starej medynie. Należy uważać na naciągaczy. Casablanca, obok Marrakeszu i Fezu, roi się od cwaniaczków, którzy „potrafią załatwić wszystko”. Unikać ich jak ognia, bo jeśli nie zaprowadzą do ciemnego zaułka, gdzie mogą złupić, to w najlepszym wypadku, wyłudzą od kogoś pieniądze za „pomoc”, albo zaoferują za coś 2-3 krotnie wyższe ceny, niż samemu można utargować. Jeśli chodzi o jedzenie, najtańsze i zarazem najlepsze jadłodajnie, znajdują się na obrzeżu medyny. Na rogu gdzie kończą się mury medyny, a zaczyna nowe miasto, znajduje się kilkadziesiąt przytulnych knajpek, gdzie za niewielkie pieniądze (cena posiłku już od ok. 5 zł za porcję) można zjeść oryginalne marokańskie potrawy.Szokujące dla nas może być marokańskie podejście do spraw czystości, bo choć do czystości osobistej podchodzą bardzo restrykcyjnie, czystość otoczenia traktują jako zbędny wysiłek. Tak więc zobaczymy, jak w godzinach modlitwy wszyscy obmywają się, wchodząc do meczetu, ale już za rogiem obok sterty śmieci, będzie się poniewierał zdechły kot, który wskutek gorąca wygląda jak nadmuchany balon. W krajach arabskich należy pilnować się, aby nie jeść lewą dłonią, służy ona bowiem do podmywania się po skorzystaniu z toalety, prawa natomiast jest dłonią czystą przeznaczoną do jedzenia. Nasz zwyczaj używania papieru toaletowego napawa Arabów obrzydzeniem, chociaż oczywiście papier w Maroku można kupić, gorzej ze znalezieniem toalety w naszym rozumieniu, czyli muszli klozetowej. Posiadają je hotele i hostele przystosowane na potrzeby turystów, ale może się zdarzyć, że w ubikacji zastaniemy tylko wykafelkowaną dziurę w podłodze.
Zupełnie odmienne jest tu też podejście do zwierząt. Arabowie nie przepadają za psami, które podobnie do świń uważają za brudne, ale za to niemal na każdym kroku spotkamy w Maroku koty. Żyją one bezpańsko w miastach, gdzie rodzą się i umierają i choć są niewątpliwie urocze odradzałabym bliższe czułości, jeśli nie chcemy nic złapać. Bardzo popularne są w Maroku kozy i owce, które stanowią główny składnik diety. Często spotykanymi zwierzętami są także osły i muły, których los jest nie do pozazdroszczenia. Ponieważ uliczki medin są niezwykle wąskie nie zmieściłby się w nich żaden samochód, wszystko dostarczane jest do mediny na grzbiecie owych nieszczęsnych zwierząt. Jest to owszem niecodzienny widok, ale każdego obrońcę praw zwierząt doprowadziłby on do rozpaczy.
Przejazd do Rabatu, stolicy Maroka. Rabat zwany często białym miastem pochyla się nad rzeką jakby przeglądał się w lustrze. Tu odbijają się wieki historii, które przekształciły to stare miasto z czasów Almohadów najbardziej królewskie ze wszystkich królewskich miast Maroka – siedzibę króla. Leżący przy ujściu rzeki Bu-Regreg Rabat jest administracyjną i polityczną stolicą królestwa. Tu znajduje się Pałac Królewski, siedziba rządu i wszystkie ministerstwa. Ukryte wśród murów obronnych miasto wygląda na spokojne i ciche, prawie prowincjonalne. Rabat jest miastem królewskim nie tylko dla swoich mieszkańców, ale również dla każdego, kto go odwiedza. Będąc w Rabacie zwiedzamy cytadelę Kasba al – Udaja, wybudowaną przez uchodzących z Hiszpanii muzułmanów, malowniczo położoną przy ujściu rzeki do Oceanu Atlantyckiego. Rozpościera się z niej piękny widok na ocean i sąsiednie miasto Sale. Na cytadeli zobaczymy również najstarszy w Rabacie meczet zbudowany w XII w. (niestety tylko z zewnątrz) oraz XVII-wieczny pałac Mulaja Ismaila, w którym obecnie mieści się Muzeum Sztuki Marokańskiej.
Po zwiedzaniu Rabatu udamy się na nocleg w hostelu (pokoje wielosobowe ze wspólnymi łazienkami - rano zapewnione śniadanie). W sumie spędzamy tutaj również 2 dni, oczywiście jeden zarezerwowaliśmy sobie na kąpiel w morzu i wylegiwanie się na marokańskiej plaży.

Kolejna destynacja to Fes. Jego centrum miasta, zwane Mdiną plątaniną około 9400 krętych ulic i uliczek. Podobnie jak w każdej marokańskiej medynie, między domy są wciśnięte siedziby cechów rzemieślniczych i liczne bazary. Medyna jest pełna fascynujących starych budynków, głównie o charakterze sakralnym. Niestety, do wielu z nich niemuzułmanie nie mają wstępu. Zwarta zabudowa sprawia, że z zewnątrz niewiele można zobaczyć, lecz dyskretne spojrzenie przez drzwi nie wywołuje oburzenia. Suki w medynie w czwartek po południu i w piątek są właściwie puste. Są to dni wolne w Maroku. Najgwarniej jest w soboty i niedziele. Znalezienie drogi może być kłopotliwe, ale z drugiej strony błądzenie bywa czasem emocjonującą przygodą. Pobieżne choćby zwiedzenie zabytków, których nie ma wiele zajmuje 1-2 dni. Prawdziwy Fez odkrywa się podczas wędrówek przez zatłoczone ulice i bazary, szperania wśród towarów lub obserwowania znad filiżanki herbaty tego, co się dzieje wokół. Wszędzie kręcą się poganiacze mułów, krzycząc: balek!, czyli "uwaga!"; same zwierzęta noszą najbardziej niespodziewane ładunki, na kopytach zaś mają buty z dętek, które pomagają im się utrzymać na pochyłościach. Bo właściwie w Maroku to wiele ciekawych budowli za bardzo nie ma. Najważniejszą sprawą, jest poznanie tej całej otoczki, kultury pełnej przedziwnych zachowań i sytuacji. Jeden Marokańczyk potrafi okazać życzliwość, a następny wściekłość i agresję. Nigdzie nie ma cen, o wszystko trzeba się targować. Przebitka może wynieść do kilkunastu razy między ceną zaoferowaną a ceną kupna.
Mała ciekawostka - marokańczycy często nie życzą sobie by ich fotografowano. Często zdarza się, że Marokańczyk, który zauważy, że jest fotografowany natychmiast się odwraca. Spowodowane jest to zarówno wierzeniami religijnymi, jak i przesądami. Powszechny jest pogląd, że osoba, która „kradnie wizerunek” zdobywa nad sfotografowanym władzę. Od tych zasad znajdziecie także wiele wyjątków: dzieci, handlarze wodą, kuglarze, tancerze w Marakeszu chętnie pozują do zdjęć za 1 dirham.
Po Fezie zahaczamy jeszcze o 2 dni do Marakesh, nie zapominając o małym off-roadzie. Co można zobaczyć ? Piasek, kamienie oraz biedę.

Zdjęcia : Zdjecia cz. 1

Zdjecia cz. 2

........................

15 grudnia 2010

Afrykańska przygoda czyli wyprawa do Maroka

Nie udało mi się wczoraj zamieścić nowej wiadomości, z tego względu iż dopiero dzisiaj wróciłem do Walencji. Postaram się to wynagrodzić dzisiejszym wpisem.

Jak się zrodził pomysł wyjazdu do Maroka ? Siedzimy znudzeni na wykładzie, wchodzimy na stronę tanich linii lotniczych i co widzimy ? Tania wyprawa do Maroka ! Postanowiliśmy czym prędzej zarezerwować bilety. Latanie po różnych destynacjach wymaga doprawdy niewielkich nakładów finansowych. W związku z czym postanowiliśmy skorzystać z okazji i wybrać się na czarny ląd.

Tutejsi mieszkańcy czyli Berberowie, najdawniejsi mieszkańcy tych ziem, są dziś w Maroku mniejszością. Większość mieszkańców stanowią Arabowie i zarabizowani Berberowie. Wynikiem zetknięcia się tradycji i wierzeń tych dwóch ludów jest niezwykle ciekawa kultura. Jednym z jej elementów jest silnie związana z mistycznym prądem islamu, sufizmem, miejscowa muzyka ludowa. Często można spotkać muzyków grających na tradycyjnych instrumentach - fletach i bębnach, a także na instrumentach strunowych, będących dalekimi przodkami europejskich skrzypiec i lutni. Utwory grane przez zespoły złożone z takich muzyków często służą wiernym do wprowadzenia się w zbliżający do Boga trans. Muzyką ludową jest także silnie przesiąknięty miejscowa muzyka popularna - dla ucha przyzwyczajonego do zachodniego popu brzmi ona naprawdę bardzo egzotycznie i interesująco. Jednak po paru dniach odechciewa się słuchania ciągle tych samych dźwięków.
Największym bastionem kultury ludowej są berberyjskie wsie. Wielopokoleniowymi rodzinami rządzą tam seniorowie rodu. Religia wyznacza rytm i styl życia ich członków. Każdy męski potomek witany jest niezwykle hucznie. Siódmego dnia od narodzenia, któremu to z resztą towarzyszą zróżnicowane lokalnie rytuały, goli mu się głowę i składa ofiarę ze zwierzęcia. Niestety, Maroko pozostanie jeszcze na długie lata głębokim zaściankiem i kultura arabska nie ma nic wspólnego z naszą kulturą. Konflikt kulturowy spowodowany masową emigracją do Europy, może pociągnąć nieodwracalne za sobą skutki.
Głównie na wsiach, ale także i w miastach można spotkać modlących się na ulicach ludzi. Nie ma w tym nic dziwnego. Islam nakazuje wiernym modlić się pięć razy dziennie: po wschodzie słońca, przed południem, w południe, po południu i wieczorem. Jako iż modlitwa dozwolona jest niemal wszędzie (z wyjątkiem miejsc niegodnych takich jak śmietniki, łaźnie, cmentarze), natomiast obowiązkowa jest w ściśle określonym przedziale czasowym, muzułmanie modlą się tam, gdzie zastanie ich pora modlitwy. Także można sobie dostrzec przechodniów modlących się na chodnikach. To nie żart.

Marokańczycy to zazwyczaj nieufni ludzie. Silne wpływy sufickie sprawiły, że nie cechuje ich duża tolerancja religijna. Za to uwielbiają oni rozmawiać i targować się. Również bardzo często oszukiwać. Kilkunastokrotne próby nacięcia nas na kasę, kończyły się dla Marokańczyków fiaskiem. Natomiast zagraniczny niemiecki turysta, jest obiektem tego typu działań. W związku z tym Polacy mają w Maroku szacunek za przebiegłość. Podczas rozmowy z Marokańczykami należy jednak pamiętać o tym, że tematem tabu jest dla nich religia, polityka i seks. Językiem oficjalnym i najpowszechniej używanym jest arabski. Można też próbować porozumiewać się po francusku lub hiszpańsku, jednak raczej nie na prowincji - ponad połowa mieszkańców to analfabeci. Tam przydatniejsza może okazać się znajomość popularnego w Maroku języka berberyjskiego.
Wjechać do Maroka można bez wizy, ale tylko posiadając paszport. Oczywiście nie odbyło się bez ciekawego wydarzenia, gdyż jeden z kumpli zapomniał paszportu na lotnisko. Znając życie, zostawiliśmy sobie trochę wolnego czasu w celu dotarcia na lotnisko i wszystko skończyło się dobrze. Co prawda rzutem na taśmę (znów wchodziliśmy ostatni na samolot).
Pakując walizkę należy przede wszystkim wziąć pod uwagę dużą amplitudę temperatur. Za dnia trzeba być przygotowanym na upały i ostre słońce, nocą natomiast na temperaturę mogącą wynosić nawet 5 C.
Co ciekawe, nie wolno robić zdjęć obiektom wojskowym ani zaporom wodnym. Jeśli chce się zrobić zdjęcie Marokańczykowi należy zapytać o zgodę. Parę razy miałem nieprzyjemną sytuacją, gdy zabierano mi aparat i kazano usuwać zdjęcia pod przymusem !
Poruszając się taksówką należy wynegocjować cenę od razu, bowiem kierowcy dość rzadko włączają liczniki. Co prawa podróżowaliśmy wypożyczonym samochodem, ale dowiedzieliśmy się o wielu sytuacjach, gdy taksówkarze oszukiwali turystów.
Jakkolwiek Marokańczycy, co w krajach muzułmańskich nie jest takie oczywiste, piją alkohol, należy pamiętać, że osoby pijane na ulicach marokańskich miast się aresztuje. W Maroku nie wolno także posiadać narkotyków - grożą za to wysokie kary. Nie zmienia to faktu iż co chwilę chodzą po ulicy osoby próbujące wcisnąć haszysz, kokainę czy inne używki. Alkohol jest dość drogi i nie ma zbyt wielu miejsc w których można go nabyć. Dyskotek praktycznie nie ma. Są jedynie przerobione restauracje, gdyż de facto to jedyny sposób na posiadanie lokalu na imprezy. Ciekawostka - należy bardzo uważać na prostytutki. Są to zwykłe dziewczyny, nie posiadające burek i innych chust na głowie. Niekoniecznie ładne, niekoniecznie brzydkie. Za to nawiązujące kontakt. Żadna Marokanka nigdy nie rozpocznie pierwsza rozmowy, a jeśli tak się stanie to również nie będzie chętna ją dalej prowadzić. W ichniej kulturze, oznacza to po prostu że jest kobietą lekkich obyczajów. Nikt nie ma szacunku dla tego typu kobiet w tej kulturze. Pewnego razu, będąc na północy, z dala od turystycznych miejsc, zostaliśmy wyproszeni z restauracji, z tego względu iż wszystkie kobiety patrzyły się na nas jak na księciów z bajki. I to nie przesada. Biały człowiek w miejscach mało turystycznych robi nie małą sensację. Zarówno dla mężczyzn jak i dla kobiet.
Praktycznie wszystkie meczety są niedostępne dla turystów. Co do miejsc modlitw - trzeba zadbać o skromny strój, nieodsłaniający zbyt wiele. Wchodząc do meczetu trzeba zdjąć obuwie, będąc w środku nie wolno dotykać Koranu (zasada ta obowiązuje także poza meczetem), bowiem niemuzułmanie nie mogą tego robić.
Drażliwym czasem jest także okres ramadanu. Religijni muzułmanie nie jedzą wtedy, ani nie piją od wschodu aż do zachodu słońca. Ludzie na ulicach stają się wtedy dość drażliwi (zwłaszcza gdy post wypadnie latem kiedy dni są długie i gorące). Lepiej się powstrzymać wtedy od jedzenie czy picia na ulicach.

Marokańskie potrawy, swoją drogą bardzo dobre, noszą w sobie egzotyczne wpływy Afryki, tradycji arabskich i francuskiego polotu. Miejscowa kuchnia słynie z prostych receptur na dania mięsne, ciasta i przystawki z egzotycznych owoców. Praktycznie codziennie jedliśmy mięso. Ceny za jedzenie, były na tyle niskie że mogliśmy sobie na to pozwolić. Za 20 dihramów, czyli jakieś 7.5 zł można było najeść się do syta. Ale, aby poznać oryginalny smak marokańskiej kuchni, warto stołować się w małych lokalnych restauracjach. Tradycyjny posiłek w marokańskim stylu rozpoczyna się zwykle od gęstej zupy, gotowanej na mięsie i pełnej warzyw Harry. W czasie ramadanu na zakończenie postu podaje się właśnie harirę. Głównym daniem jest zwykle tajine lub kuskus, również należące do dań narodowych. Tajine to rodzaj mięsnego lub rybnego gulaszu z oliwkami, kuskus natomiast to tradycyjny posiłek domowy – góra pszennej kaszy z duszonymi warzywami i baraniną. Na południu kaszę przyrządza się bez mięsnych dodatków – najczęściej z cebulą i rodzynkami. Zwyczajowo kuskus je się prawą ręką, formuje się z kaszy kulę, którą zanurza się w sosie. My natomiast jedliśmy sztućcami, starając się uniknąć większej porcji zarazków. A zarazków i brudu tutaj co niemiara. Załatwianie potrzeb fizjologicznych musi odbywać się z własnym ekwipunkiem, z tego względu iż bardzo często zamiast papieru Marokańczycy używają rąk, które później myją w wiadrze koło ubikacji(wyglądającej jak miejsce na rozbieg skoczni narciarskiej). W domach Marokańczyków tradycyjne danie główne to zwykle jagnię, pieczone w glinianym piecu, czyli mechoui. Jest ono dostępne także w niektórych restauracjach na specjalne zamówienie. Kawałki mięsa oddziela się (zawsze prawą ręką) i zjada z okrągłym chlebem chobza. Na zakończenie uczty podaje się deser; najbardziej znanym są ciasteczka cornes de gazelles - „różki gazeli” – małe rogaliki nadziewane migdałami i miodem. Popija się je miętową herbatą. Jest ona tak mocna, że właściwie nie w sposób ją pić. W związku z tym zazwyczaj kończyliśmy na soku pomarańczowym, świeżo wyciskanym którego wyceniano na 1.2 zł za szklankę. Co do herbaty, do jej przyrządzenia wykorzystywane są zielone liście chińskiej herbaty i mięta rodzimego pochodzenia. Uczestnictwo w ceremonii picia herbaty jest jedną z głównych przyjemności turystów zwiedzających Maroko. Ceremonia ta ma swoje tradycje. Wybiera się czcigodnego gościa (zwykle mężczyznę), aby podawał herbatę. Siedzi on ze skrzyżowanymi nogami, mając przed sobą tacę, na której znajduje się dzbanek, małe szklanki, trzy pudełka herbaty, mięta i cukier. W zupełnej ciszy wsypuje się szczyptę herbaty do dzbanka i zalewa wrzącą wodą, dodaje świeżą miętę i cukier. Dzbanek zostaje przykryty i uczestnicy czekają aż herbata się zaparzy. Główny gość nalewa sobie trochę płynu, aby sprawdzić smak. Trzyma go długo w ustach, potem nalewa innym osobom, zawsze z dużej wysokości, aby herbata dobrze się wymieszała. Goście muszą wypić co najmniej trzy szklanki za zdrowie gospodarza, aby w ten sposób wyrazić, że doceniają jego gościnność. Całe szczęście nie musieliśmy doceniać gościnności gospodarzy. Swoją drogą, Marokańczycy wcale tacy nie są. W miastach turystycznych takich jak Casablanca czy Marakesz owszem, natomiast Ci z północy lubią zaciskać zęby na widok białego turysty...

W kolejnym wpisie postaram się umieścić wszystkie zdjęcia, z tego względu iż umieszczę je chronologicznie.

6 grudnia 2010

Malta cz.2

Na Malcie odwiedziliśmy również wyspę Gozo. Leży na północ od Malty i jest od niej pięć razy mniejsza, dlatego stanowi prawdziwy raj dla turystów ceniących sobie ciszę i intymność podczas wypoczynku. Wyspy maltańskie stanowią jakby pomost między Europą i Afryką, położone są bowiem 93 km na południe od Sycylii, 290 km na wschód od Tunezji i 290 km na północ od Libii. Była również zdecydowanie najciekawszym punktem naszej wycieczki. Większość terenu to sucha pustynia, suma rocznych opadów jest niska, a większość rzek występuje jedynie okresowo, co powoduje deficyt wody słodkiej. Skąd Maltańczycy biorą wodę ? Odsalarnie. Roślinność na wyspie jest uboga, występuje tu głównie makia, natomiast zwierzęta spotykane na wyspie to głównie... krety :) !. Substytutem braku fauny i flory jest to jest co ukryte w śródziemnomorskiej toni - koralowce, gąbki, rozgwiazdy, ośmiornice, kraby, czy koniki morskie, czyli coś co stale przyciąga pasjonatów podwodnego świata. No tak, więc już poniekąd mamy odpowiedź na pytanie jak Ci ludzie się tam utrzymują. Podstawą gospodarki wysp Archipelagu Maltańskiego jest handel morski, dynamicznie rozwijające się usługi, zwłaszcza turystyka (wyspy maltańskie rocznie odwiedza około milion turystów, głównie Brytyjczycy jadą wygrzewać się na plażach, nurkować, zwiedzać zabytki i uczyć się innych języków w licznych szkołach językowych), a także przemysł, z którego pochodzi ok. 40% produktu krajowego brutto. Państwa handlujące z Maltą to Włochy, Francja, Wielka Brytania, Niemcy i USA. Niewątpliwie dużą rolę odgrywa również rybołówstwo i rybozbieractwo. Jednymi z najchętniej eksplorowanych przez nurków miejsc na wyspie Gozo są zalany komin krasowy Blue Hole oraz skały na zachód od Xwieni Bay. Usłyszeliśmy również że przy odrobinie szczęścia można tutaj spotkać delfiny. Największą popularnością cieszą się pionowo wyrastające z morza groty słynne Lazurowe Okno, Carolina Grotto i Xerri’s Grotto w miejscowości Xagrha. Na zdjęciach udało nam się je zamieścić. Wracając do samej Malty, odwiedziliśmy również stolicę La Valettę, jest to szachownica małych uliczek usianych gęściej niż na warszawskiej czy krakowskiej starówce. Wiele jest tak wąskich, że nie mieszczą się w nich samochody. Domy przyklejone jeden do drugiego, wszędzie małe murki i schodki - wykorzystano każdy skrawek terenu. W samym mieście - piękna katedra. Tam gdzie kończy się jedno miasto, natychmiast zaczyna się drugie. Gdy podczas wieczornej przechadzki wychodzę przez bramę za mury stolicy, już jestem w sąsiedniej Florianie. Później, gdy pojadę do dawnej stolicy Mdiny, która leży na wzgórzu, zobaczę, jak to wszystko wygląda z góry: dachy ciągną się po wybrzeże, gdzie nagle toną w morzu. Historia tego miasta liczy 4 tys. lat, lecz starówka na wzgórzu jest średniowieczna. Samochody nie mają tu wjazdu. Można godzinami włóczyć się po uliczkach i przesiadywać w kameralnych knajpkach. Maltańczycy są najbardziej katolickim narodem Europy. Do kościoła chodzą o wiele częściej niż Polacy czy Irlandczycy. Z dumą podkreślają, że byli jednymi z pierwszych chrześcijan na świecie. Posiadają niezliczone ilości kościołów. Ale jakich. Wioska 200 osób i potężna budowla wewnątrz. I tak w każdym mieście. Każda parafia organizuje festyn z okazji święta swego patrona. - Wtedy ma miejsce prawdziwe szaleństwo. Wszyscy chcą mieć lepszy, bardziej kolorowy festyn niż sąsiedzi - tłumaczy mi miejscowy. Przystraja się kościoły, przed którymi występują dzieci. Ostatni etap wyprawy to wioska Marsaxlokk na południowo-wschodnim krańcu wyspy. Widok łódek i kutrów pomalowanych w żółte, zielone, niebieskie, czerwone pasy jest urzekający. Warto oczywiście zostać na obiad w nadmorskiej restauracji. Zupa rybna, ryby (dorady, mieczniki i wiele innych) i owoce morza (krewetki, ośmiornice, małże) to ważna część maltańskiej kuchni. Tak jak spagetti i królik o którym już wspominałem. Temu skrzyżowaniu kultur można by się przyglądać znacznie dłużej, ale spędziłem na Malcie tylko kilka dni. Kolejny wpis dopiero 14 grudnia.

Zdjęcia dzień drugi

3 grudnia 2010

Malta cz.1

Chwilowa nieobecność blogerska, była spowodowana wycieczką na Maltę oraz masą obowiązków narzuconą przez profesorów na uczelni. Niestety słowa iż na Erasmusie jest lekko nie mają żadnego pokrycia z rzeczywistością. Tak naprawdę w Polsce miałem mnie do roboty niż tutaj. W głównej mierze jest spowodowane ogromem materiału oraz małą barierą językową. A to prezentacja w grupach, a to praca indywidualna, a to kazusy prawne do rozwiązania. Trzymając się tematu edukacji, ostatnio od kolegi dowiedziałem się małej ciekawostki. W Polsce prywatne szkolnictwo nie jest zbyt popularne. W Hiszpanii wręcz przeciwnie. Wydawało mi się iż posłanie dziecka do publicznej placówki raczej nie uwsteczni go względem pozostałych rówieśników. Powinien też raczej z te przygody wyjść bez szkód na zdrowiu.. Inaczej jest w Hiszpanii. Podczas rozmowy z Hiszpanem usłyszałem jego opinie o tym iż bezwzględnie nie zamierza posyłać dzieci do szkoły państwowej. Zapytany dlaczego, odpowiedział iż to strata czasu, a dokładniej że przez pierwsze 3-4 lat dzieci uczą się języka hiszpańskiego od podstaw. Dlaczego?
Z powodu zaniżania poziomu przez dzieci chińczyków, arabów i innych obcokrajowców. Kiedy przychodzą do szkoły, języka nie znają no bo niby i skąd mają go znać. Program więc układa się w taki sposób żeby przede wszystkim wyplenić analfabetyzm, w dalszej kolejności uczy się o kwiatkach, cyferkach itp. W efekcie po 3-4 latach można przystąpić do normalnej edukacji. Taka sytuacja jest oczywiście tylko w większych miastach o dużym odsetku obcokrajowców. Jest to jednak problem którego rozwiązać raczej się inaczej nie da. Bo gorszym wydaje się zostać z duża częscią spoleczeństwa nie znającą języka. Za jakies 30 lat to już nie bedzie problemem, urzedowym stanie się arabski. Wtedy już nikt nie będzie sie martwił o mniejszość hiszpańską. Jak narazie jednak spora część Hiszpanów płaci podatki (nie małe) na coś z czego nigdy nie skorzysta. Okej ale wracając do Malty. Troszkę historii, która jest niezbędna do poznania tej wyspy. W 1947 Malta uzyskała autonomię wewnętrzną, a w 1963 proklamowane zostało powstanie Państwa Maltańskiego. Rok później Malta uzyskała całkowitą niepodległość jako członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Podpisany został też układ obronny z Wielką Brytanią, który zezwalał na utrzymanie na Malcie brytyjskich baz wojskowych. W 1967 układ ten został zerwany i dopiero po czterech latach udało się wynegocjować prowizoryczne porozumienie. 13 grudnia 1974 proklamowana została Republika Malty (Repubblika ta' Malta). 1 maja 2004 Malta przystąpiła do Unii Europejskiej. W związku z tymi wydarzeniami obecnie na wyspie wszyscy rozmawiają zarówno po maltańsku( który jest podobny do arabskiego, włoskiego i francuskiego) jak i angielsku. Ciekawą kwestią jest również to iż na tej malutkiej wysepce mieszka aż 500 tysięcy ludzi. Jest to jeden z najbardziej zagęszczonych rejonów na świecie. Walutą jest euro, każdy Maltańczyk mocno narzeka na wyższe ceny z tego powodu. Sami Maltańczycy są bardzo sympatyczni, chętnie pomagają obcokrajowcom i służą radą. Natomiast, jeśli chodzi o nas to zakwaterowaliśmy się w małym miasteczku Bugibba. To tradycyjna nazwa miasta leżącego nad Zatoką Św. Pawła. Jest to centrum życia turystycznego - posiadające mnóstwo hoteli. Stolicą Malty jest La Valetta. Jest to tak naprawdę jedno wielkie miasto, z podzielnicami, tworzącymi odrębne miasta. Kulturowo są troszkę podobni do Arabów, szczególnie jeśli chodzi o podejście do klienta. Po wyjściu z lotniska, pytaliśmy kierowców o podwózkę do hotelu. Pierwszy zażyczył sobie kwotę znacznie naszym zdaniem zawyżoną. Ambitny i zazdrosny drugi kierowca zaraz do nas przybiegł i zaproponował mniejszą cenę. Gdy już mieliśmy przystać na propozycję, nagle pierwszy zaczął zbijać cenę. W końcu wpadliśmy na pomysł, że to my będziemy dyktować warunki i ustaliliśmy cenę niewiele większą od jazdy autobusem na miejsce. W sumie to obaj przystali na te warunki, ale wybraliśmy tego bardziej ambitnego ze względu na poświęcenie w walce o klienta. I tak w wielu miejscach można było walczyć o parę groszy w kieszeni :). Ciekawostka - na Malcie jest ruch lewostronny, w związku z tym co roku ma miejsce mnóstwo wypadków drogowych. Jaki naród jest najbardziej niebezpieczny na drodze na Malcie ? 1 miejsce - Włosi, 2 miejsce - sami Maltańczycy, a 3 miejsce i tu niespodzianka : Rosjanie. Wydaję mi się że ze względu na brawurową prędkość. Generalnie jeśli chodzi o ruch drogowy, to na Malcie występują potężne korki drogowe. Boję się pomyśleć jak to wygląda w wakacje, ale musi byc naprawdę nieciekawie. Próbowaliśmy wypożyczyć rowery, ale można o tym zapomnieć. W przeciągu całej wycieczki widzieliśmy zaledwie dwóch rowerzystów w maskach na ustach. Nie w sposób jest jeździć tym środkiem lokomocji, w tym zatłoczonym kraju. Co ciekawe - praktycznie nie w ogóle kradzieży samochodów. Dlaczego ? Każdy samochód, który dostaje się na wyspę z zewnątrz i wydostaje się, jest dogłębnie sprawdzany i zapisywany w rejestrze. Również rowery, motory i inne pojazdy. W związku z tym, jeśli ktoś ukradnie drugiemu samochód, następnego dnia policja go odnajduje. Druga sprawa, samochodów na Malcie nie opłaca się kraść. W głównej mierze, są po prostu bardzo kiepskie. Ograniczenia prędkości na Malcie wynoszą 40 km/h w miastach (w niektórych 35km/h) i 65km/h w terenie niezabudowanym, w związku z czym nie potrzeba tutaj wcale dobrych samochodów. Sama wyspa mierzy ok. 30 km długości i 10 km szerokości, więc też nie ma za bardzo gdzie jeździć. Co prawda jest bardzo mała, ale co nie znaczy że da się ją zwiedzić w 1 czy 2 dni, jak twierdzili nam niektórzy przed przyjazdem na miejsce. Oprócz samej wyspy, istnieje jeszcze kilka innych. Najciekawszą jest zdecydowanie wyspa Gozo, ale o tym opowiem w następnym wpisie. Skąd te wszystkie ciekawostki ? Z własnego doświadczenia oraz z bardzo przyjaznych ludzi, którzy chętnie zamieniali z nami krótkie pogawędki na temat wyspy. W wielu sytuacjach, okazały się być bardzo cenne. Kończąc wpis na dzisiaj, jeszcze mała wzmianka na temat jedzenia na Malcie. Obce wpływy odgrywają znaczącą rolę w maltańskiej kuchni. Bliskość Włoch spowodowała rozpowszechnienie na Malcie potraw z makaronu, po Brytyjczykach zostały steki, szarlotka i smażona ryba z frytkami. Autentyczne maltańskie potrawy należą do kuchni śródziemnomorskiej. Narodową potrawą tutaj jest królik ze spagetti. Miałem okazję kosztować, polecam każdemu.

Zdjęcia z 1 dnia